Obserwatorzy

czwartek, 30 lipca 2015

No i wróciliśmy

Piotr przyjechał po nas wczoraj na tyle późno, że uznaliśmy, że przedłużamy warszawski pobyt o jeden dzień. No i wspaniale, bo skoro wrócił ojciec, to matka ma wychodne. Poszłyśmy z Olgą na koncert Shofar do Kulturalnej. Zobaczyłam dorosłych ludzi, posłuchałam świetnej muzyki, pogadałam z Olgą, napiłam się wina. Byłam zadowolona. 
Rano skoczyliśmy jeszcze na spacer po Starówce i spotkać się z kolegą. Poszliśmy na wczesny obiad do mega oldskulowego baru „Pod barbakanem”, gdzie obsługiwała pani w stylonowym fartuchu, dizajn pamiętał modę na Twiggi, a smak potraw był proporcjonalny do swojej ceny. Wszystko było posłodzone (nawet ogórkowa) i zabielone śmietaną. Ale miło, że takie miejsca, w których rosną w doniczkach kwiaty, które spotkać można już wyłącznie na parapecie u babci, funkcjonują. Poszliśmy jeszcze na kawę do Tarabuka, gdzie, przy okazji, kupiłam dwie książki. Jedna dla dzieci o chorych zębach a dla siebie dwa opowiadania Jane Bowles. Najbardziej lubię kupować na pamiątkę książki. Potem jak na nie zerkam (wcześniej je czytam, albo później, bo „Co nam zostało” Shalev kupiłam w Sanoku w zeszłe wakacje, a przeczytałam w te), to mi się przypomina, skąd je mam. No i wróciliśmy do domu. Dzieci padły, pralka włączona, jutro jedziemy na Kaszuby.


P.S. Jak mi ktoś powie, że kilkudniowy odpoczynek od siebie, jak się jest w związku, to nie jest dobry pomysł, to się nie zgodzę. 

środa, 29 lipca 2015

Warszawska codzienność (przez trzy dni)

Zasnęły. Zdążyłam wziąć prysznic, pomalować się, ubrać, nastawiłam kawę (pierwszą dzisiaj, zwykle jestem o tej porze już po dwóch, ale słabych). Myślałam, żeby przygotować jakieś rzeczy na obiad, ale nie. Zrobię to później. Teraz, serio, chwila dla siebie. Żeby nie było, że w tej Warszawie, to ja tylko chodzę, jak Zombie i rozkminiam, to napiszę słów kilka na temat atrakcji. Podstawową atrakcją jest dla mnie samodzielne macierzyństwo od niedzielnego przedpołudnia, do dzisiejszego wczesnego wieczora (ma przyjechać po nas ojciec dzieciom). Cztery dni sam na sam (sama na same) z moimi córkami. Oczywiście nie literalnie, bo co jakiś czas ktoś nas odwiedza, gdzieś nas zabiera, wracają domownicy, idziemy do Kolonii. O tym zaraz. Bywało już, że spędzałam z dziećmi dzień. Raz weekend. Ale nigdy nie byłam z nimi na wakacjach. Pierwsza rzecz, którą muszę wprowadzić po powrocie w życie, to jazda samochodem. Mam prawko, ale co z tego, jak nigdy nie prowadziłam, bo czuję przed tym paniczny lęk? Chyba jednak go pokonam, dla cudownej niezależności. Zwłaszcza, że mam auto, nawet tu, ale stoi na Bielanach pod domem przyjaciółki, bo tu jest płatny parking. Potrafiąc jeździć, mogłabym tu zrobić znacznie więcej, ale to oczywiste, więc koniec tematu.
Siedząc z dziećmi, czyli właściwie wcale nie siedząc, cały dzień, naprawdę skraca Ci się horyzont do kupy, zupy i innych mających na celu niedoprowadzenie dzieci do płaczu i podtrzymanie ich dobrych humorów spraw. Z tego miejsca dziękuję Zbigniewowi Wodeckiemu i Miczom za wydanie płyty z dvd, gdyż moje dzieci wysłuchują materiału do końca, tańczą przy ekranie (niezdrowo, wiem, lecz trudno), Fela klaszcze przy brawach, a Klara gra na instrumentach.
Wracajac do niezależnosci. Mieszkam w centrum tutaj, wiec przecież mogę iść na spacer. Zwłaszcza, że mam wózek schowany w piwnicy. Ale nie, nie mogę, gdyż po rozłożeniu go, nie da się nim wyjechać z klatki, a ja sama z dziećmi go nie rozłożę na zewnątrz, bo to za długo trwa, no i tak. Mam dwa nosidła. Dzięki temu udało nam się kilka razy wyrwać do Kolonii, miejsca przyjaznego dzieciom i starym, bezpretensjonalnego, z dobrym jedzeniem. A raz nawet niosłam obie naraz, bo moja przyjaciółka nie może dzwigać.
Wracając do tej zawężonej perspektywy, gdy jesteś z dzieckiem w domu. Otóż odkąd urodziłam dzieci, wiadomo, że trochę się zmieniło, bo one są. Ale dziwiły mnie ciągłe pytania ze strony koleżanek-matek: kiedy Ty znajdujesz czas na czytanie, jezu, że Ci się chce tak ciągle gdzieś jeździć, że masz czas iść do teatru. I takie inne w tym stylu. I pomyślałam sobie, a co nagle miało mi się stać? Straciłam mózg? Znienawidziłam te wszystkie rzeczy? No mam wybór, jak każdy, mogę się walnąć przed tefałenem (też to robię, ale nie latem, bo latem są same powtórki), a mogę się walnąć z książką. To tak a propos wątpliwości mojej koleżanki Helgi, która obawia się pieluszkowego zapalenia mózgu. Otóż Helga gwarantuję Ci, że Ty go nie dostaniesz. Do tego trzeba mieć predyspozycje. No, więc gdybym umiała jeździć lub miała możliwość skorzystania z wózka, to byłoby mi tu łatwiej. A tak to czekam w chacie na człowieka, by się do niego odezwać lub iść na spacer (bo weźmie drugie dziecko w nosidło). 
No ale byłyśmy na Bielanach, na kolacji u małej Łucji, która głaskała czule Felę i chodziła z Klarą za rękę, byłyśmy na Mokotowie u Magdy, u której dzieci zjadły lody mango i poszły spać (a potem w nocy Fela dała ognia i zasnęła dopiero o godz. 23), w wymienionej już Kolonii. Potrzebowałam takiego wyciszenia (choć jak obie się drą przed kąpielą, że chcą już mleko, albo jedzą widelcem obiad same i chlapią dokoła, a jak chcę im zabrać sztućce, to się wnerwają i piszczą, to wtedy mnie krew zalewa. Ale przez ostatnie dni zdarzyło im się to ze dwa razy). Są najkochańsze. A Klarze wyszły dwa trzonowce.
Dziś wracamy. 
Sory za chaos z tym wpisie, ale chcę zdążyć jeszcze zapalić fajkę, zanim sie obudzą.

wtorek, 28 lipca 2015

Warszawa

Jestem w Warszawie od soboty. Przyjechaliśmy na koncert Wodeckiego i na niego nie poszliśmy. Kolacja się przedłużyła, a potem był czas kąpieli dzieci. A potem poważne rozmowy z moimi przyjaciółkami. W niedzielę Piotr pojechał do Sanoka ze swoją córką. Ja i dzieci krążymy między Mokotowem i Ochotą. Stacjonujemy przy Filtrach u ukochanych ludzi. Co jakiś czas czuję spokój. Przez głowę przelatuje mi tysiąc myśli, ciągle tych samych. Przestałąm odbierać telefony. W jednym z postów pisałam o kryzysie. O tak. Jest kryzys. Poważniejszy, niż mi się wtedy wydawało. Wiele słyszałam na temat trudnych momentów, wynikających ze zmęczenia powodowanego opieką nad dziećmi i tym całym życiowym kołowrotem. Że ludzie wykonują swoją robotę, przebąkują o potrzebach, zmęczeniu, po czym dochodzą do ściany i do wniosku, że nie wiedzą, gdzie się podział ten człowiek, w którym się kiedyś zakochali, co się stało z nimi samymi? Mijają minuty, godziny. Rozmawiam, jem, opiekuję się dziećmi. Przed oczami mam ciemność.

piątek, 24 lipca 2015

Ja wiedziałam, że tak będzie z tą linką

O godz. 7.40 zadzwonił do mnie Piotrek i obudził informacją, że chwilę wcześniej dzwoniła do niego Pani od rowerów miejskich, i że na jego koncie uzbierało się już 340 zł (uzbierało na koncie - musi zapłacić). I zapytała, czy on ciągle jeszcze od wczorajszego wieczora jeździ. No nie jeździ. Przyjechał wczoraj po mnie na tym rowerze do szpitala, a ja na nim wróciłam do domu. W bazie rowerów przy Teatrze Polskim nie było miejsc, by się podczepić, więc zaczepiłam rower na linkę. I okazuje się, że powinnam to gdzieś napisać. W tym komputerku przy bazie, w którym loguje się, by wypożyczyć rower. No ja tego nie wiedziałam. Wiedziałam za to, że z tą linką będą problemy. No nic. Pani ma jeszcze do Piotra dzwonić.
Dziś mamy wyjść. Wydaje mi się, że badania można było zrobić za jednym zamachem i po tym, jak wczoraj zdjęli Feli tego holtera (choltera, nie sprawdziłam), już naprawdę mogliśmy wyjść. No ale nie mogliśmy, bo musi się zgadzać ilość dób, by zgadzał się też hajs. No nic. Obyśmy dziś wyszli, bo jeśli się uda, to jutro jedziemy do Warszawy. Chcę iść bardzo na Wodeckiego z Mitchami i jeszcze nasz przyjaciel ma imieniny. No i poza tym do Warszawy to ja zawsze chętnie. Ale nie planuję, bo wiadomo, kto w chacie rozdaje karty.
Wczoraj spałam w domu. Odwiedziła mnie Agata, co było szalenie miłe, bo szpital jakoś tak alienuje. Wymieniłyśmy się niusami z życia i poszła. Nie napisałam posta, bo wypiłam piwo, a jestem zdania, że jak piłaś, to nie pisz. A poza tym naprawdę już byłam trupem.

Klara, gdy ja się maluję, maluje się razem ze mną. Patyczkiem do czyszczenia uszu, opaską do włosów, naśladuje po prostu moje ruchy. Bardzo to mnie zawsze śmieszy. Dziś nie mogłam znaleźć pędzla do różu. No cóż. Okazało się, że Klara utopiła go w kiblu.
Ale to zawsze mniejsza strata, niż te trzy nieszczęsne stówy za moją rowerową niewiedzę (wrodzoną ignorancję wszelkich instrukcji). Mam nadzieję, że uda się odwołać, a raczej, że odwołanie będzie rozpatrzone pozytywnie.

Fela zdecydowanie chce już opuścić szpitalne mury. My też.

czwartek, 23 lipca 2015

Rodzina patchworkowa - bez lukru

Z Felką w szpitalu siedzi od wczorajszego wieczora Piotr, a ja zabawiam od godz. 8 rano trzy dziewczynki. Klarę, Zuzię i Dobrochnę. Klara ma 14 miesięcy (to ta zapomniana córka, bliźniaczka Feli, królowej oddziału kardiologii i w ogóle królowej naszego życia od niedzieli przez zdarzenie z sopockiej knajpy), właśnie zaczęła drzemkę, Zuzia - moja prawie sześcioletnia bratanica i Dobrochna, córka Piotra z pierwszego związku. Wspomniałam o  niej, w pierwszym wpisie. I dodałam, że rodzina patchworkowa jest dla mnie trudna. O tym za chwilę. Bo zastanawiam się, na ile w (na) blogu można pozwolić sobie na otwarcie. Tzn., na ile ja się chcę otworzyć z opowiadaniem własnych historii. I nie tylko własnych, bo przecież nie piszę tylko o sobie. Blog musi być szczery, to na pewno, bo inaczej nikt go nie będzie czytał. A dobra, nieważne. Ok, więc patchwork jest trudny. Dobrochna ma 9 lat i jest dorosła. Ona już nawet nie jest nastolatką. Chce być traktowana, jak dorosła. Uczestniczy w każdej naszej rozmowie, podważa decyzje, non stop dyskutuje. Czasem żałuję, że pozwoliłam jej mówić sobie "na Ty" na początku mojego związku z Piotrem, ale wiecie, jak to jest. Chce się być taką fajną, super cool no i żeby przede wszystkim to dziecko cię zaakceptowało i polubiło. No więc, wydaje mi się, że przez to mówienie sobie po imieniu i początkowa relacja koleżeńska z dzieckiem byłego partnera utrudnia mu później (temu dziecku) traktowanie tego nowego opiekuna (opiekunki) jako swego opiekuna właśnie. Dziecko ma trochę chaos, że jak nagle ta starsza kumpela może zakazać mu oglądania telewizji, czy zjedzenia słodycza (takie banalne przykłady, dla zobrazowania). Druga rzecz, która wkurwia (mnie wkurwiała na maksa), to jak ludzie mówią temu dziecku przy Tobie, że jego nowe siostrzyczki, są do niego podobne. No tu już mnie chuj strzelał, bo jak moje dzieci z Piotrem mają być podobne do Dobrochny, skoro ona jest identyko, jak matka?
Tu już mi się te światy mieszały za bardzo, o jezus. Chyba że pani w piekarni mówiła, jak byłyśmy tam z Dobrą na zakupach, że ona jest podobna do mnie. Tu mi grało. To chyba za tę przeszłość wspólną tej kobiety z Twoim obecnym chłopakiem chce się ją trochę ukarać. Taka trochę zazdrość wstecz. Może jakaś bratnia patchworkowa matka, czyli bardziej siostrzana, napisze coś w tym temacie w komentarzu, bo na razie z tymi komentarzami to jest licho. Ej, weźcie je piszcie. No i jeszcze moja lekka zazdrość o to dziecko. W sensie zazdrość o uwagę i cierpliwość, którą on (ojciec dzieciom) ma dla dziewięciolatki, a której brakuje mu czasem dla tych naszych maleńkich bliźniaczek. No bywa gorąco. O niego czasem też bywam zazdrosna, jako ja. Dobrochna jest u nas dwa razy do roku. W ferie i w wakacje, bo mieszka na maksa daleko. Czasem myślę, że to lepiej, a czasem, że gorzej, bo może jak by była na co dzień, to nie było by to takie święto i wszyscy zachowywaliby się normalniej. Poza tym, co najważniejsze w tym wszystkim (tak czuję), to wszystkie trzy - Dobra, Klara i Fela - bardzo się kochają, lubią bawić, a starsza siostra ma dla nich dużo cierpliwości i lubi się nimi zajmować. No są miłe momenty. I jak jest ten czas, że Dobrej nie ma z nami, to za nią serio tęsknię. Bo to mądre i kochane dziecko jest. No właśnie. Gdy zachowuje się jak dziecko.

środa, 22 lipca 2015

Zosia

W naszym szpitalnym pokoju, oprócz nas, rezyduje inna rodzina - rodzice i dwie córki. Jedna ma 9 lat, druga dwa miesiące. Pacjentką jest niemowlę. Matka co dwie godziny ściąga mleko, non stop napierdala na męża i strofuje dziewięciolatkę. Przebywając w tym pokoju udzielił mi się jej wkurw. Zdenerwowana szukałam ładowarki, zdenerwowana szukałam smoczka i taka sama czytałam gazetę. Słuchałam, jak matka fuka, syczy i dogryza. Wściekła jak osa, wydobywająca z siebie słodki głos tylko dla małego stworzenia w łóżeczku. Ojciec źle trzymał małą, bez sensu podawał ręcznik, nawet nie umiał porządnie położyć dziewczynki na kocyku. Nierówno kładł! Nie wiedział, od której godziny jej pokarm stał w lodówce, no debil i kompletny patałach w kwestiach opieki nad dzieckiem. Starsza córka nie pokazała matce jeszcze żadnych zdjęć z wakacji, podchodziła za blisko malutkiej, w ogóle była tam zbędna! Ojciec kołysał cierpliwie maleństwo, szeptał czułe słówka i śpiewał (jak umiał) kołysanki. Siostra czytała małej wierszyki, bawiła maskotką, patrzyła na maleństwo z wielką miłością i troską. W końcu ci chujowi pomocnicy pojechali do domu. Zostałyśmy same z naszymi małymi dziećmi. Matka zwierzyła się, że od trzech dni jest w tych samych ciuchach, ale nie może zostawić małej i pojechać do domu, bo ta bez niej wpada w histerię (widziałam to, jak matka poszła do kibla). Zosia, bo tak ma na imię jej młodsza córka, ma wadę serca. Matka od czasu porodu była w domu przez dwa tygodnie. Jeździ z Bydgoszczy do Łodzi i z powrotem od dwóch miesięcy. W sierpniu jej mała córka będzie miała pierwszą operację. Z trzech. Oby tylko z trzech.
Dobra, wiem, oczywiście, że wiem, że dzieci bywają chore, jeszcze bardziej od Zosi. Ale pierwszy raz jestem tak blisko matki, która żyje, jak na granacie. Której psycha jest na skraju. Która chrzci w najbliższy piątek dziecko w kaplicy szpitalnej, bo jest to dla niej ważne, żeby było ochrzczone. Już, wiadomo dlaczego. Ja pierdolę. Wszystkich ich mi żal.

P.S. Ze śmiesznych rzeczy; gdy rodzinnie myli Zosię, zobaczyli, że mała ma wysypkę. Matka stwierdziła, że pewnie przez jakiś antybiotyk i kazała mężowi zawołać pielęgniarkę. Gdy ta przyszła, matka pokazała jej nagie niemowlę i powiedziała: - No Pani patrzy, wszędzie ma te krosty, nawet na kuciapie. NA KUCIAPIE. Dobranoc.



Szpital

Jesteśmy z Felą w szpitalu. Padła dziewczynka i śpi już dwie godziny. A wszystko dopiero przed nami. Leżymy na kardiologii, bo na neurologii nie ma miejsc. Fela ma założony holter (albo cholter). Wszystko, co będę jej robić -karmić, przewijać - muszę notować na specjalnej karcie. Takiego mini bloga sobie tu z panią pielęgniarką założyłam. Pani pielęgniarka. Jest ich tu kilka. Wszystkie są totalnie miłe. Zaprawione w boju i taka Fela to dla nich małe miki. Co nie znaczy, że traktują ją z lekceważeniem. Że histeryczka,szantażystka oddechowa, świrantka. One są z kardiologii. My tu leżymy, bo na neurologii nie ma miejsc. Inne dzieci leżą tu,bo mają chore serce. Chciałam napisać, że w tym pełnym empatii i profesjonalizmu podejściu da się usłyszeć miedzy wierszami narzekanie na pracę. Takie wiecie: Jezu, jeszcze cztery godziny, ile jeszcze tych przyjęć, dużo tam na dole jeszcze ludzi? Ale im akurat to wybaczam. Tak samo położnym. Położne to mają dopiero przejebane. Stado hormonalnych wariatek na oddziale (mogę tak pisać, bo sama byłam). Pełne bólu, niepokoju, strachu i łez. No dobra, też euforii i radości. Wiadomo,rodzisz dziecko/dzieci, to się cieszysz, że wreszcie,że koniec, że poród za Tobą. Ale to dopiero początek. To spada Ci na łeb,że ten mały/ mała /mali/małe obok Ciebie to nie dzieci sąsiadki czy siostry tylko Twoje. I od teraz sprawujesz nad nim pieczę. A nad Tobą kto będzie sprawował? No położna. Przez tych kilka krótkich dni. Położne, jesteście moimi bohaterkami.

wtorek, 21 lipca 2015

Pomidory przez cały rok

Wróciłam z biegania. 5 kilometrów. Wakacje to wakacje. Zwalnia moja głowa i zwalniają moje nogi. Najlepiej uprawia mi się sport zimą. Uwielbiam w mrozie biegać i chodzić na basen. Wakacje w ogóle są dziwne. Zawsze powtarzałam, że lato jest dla dresiarzy. Że nic się wtedy nie dzieje, sezon ogórkowy, martwe miasto. Nie mogłam się doczekać powrotu jesieni, bo jesienią zwykle zaczynała się szkoła, a knajpach zaczynało się picie. Wiadomo o co chodzi. Teraz już tak nie jest. Podczas naszego pobytu w Trójmieście trwały co najmniej trzy festiwale, codziennie mogliśmy iść na koncert, do teatru, na warsztaty. Nie poszliśmy nigdzie, bo mnie przesyt przytłacza. Jak się tyle dzieje, to ja nie idę nigdzie. Jezu, teraz naprawdę na nic się już nie czeka, bo wszystko ma się zawsze pod ręką, nawet pomidory je się cały rok i sałatę, a kiedyś zimą po prostu ich nie było. A nie, na słonecznik się czeka ( ja czekam), on jest od lipca do września, uf.
Jutro idę z Felą do szpitala. Musi ją zbadać neurolog. Odwlekam to pójście z dwóch powodów. Właściwie z trzech. Po pierwsze wiem, jak Fela reaguje na lekarzy. Ona się będzie zanosić do siności za każdym razem, gdy podejdzie do nas ktoś w kitlu. Po drugie, intuicja podpowiada mi, że to niewykształcony układ oddechowy, przypadłość typowa dla wcześniaków i trzeba poczekać, aż on dojrzeje. Trzeci powód to strach, że to jednak nie to. Że jest coś strasznego, co Fela ma i dlatego mimo strachu do tego szpitala pójdę. Żal mi Klary, bo teraz głównie skupiamy się na tym, żeby tylko Fela się nie rozpłakała. Ale jakaś moja koleżanka powiedziała mi, jak się martwiłam, w którymś miesiącu życia moich dzieci, że więcej przytulam Klarę, że dzieci biorą od nas tyle, ile potrzebują.

Mądre te dzieci. Idę pakować nas na jutro.

poniedziałek, 20 lipca 2015

Teraz też są czasy

Wróciliśmy do domu. Znowu potwierdziło się powiedzenie, że człowiek planuje, a dzieciak kule nosi. Trochę mamy niedosyt morza, ale jak już dojechaliśmy do domu, to zrobiło nam się bardzo miło. Zwłaszcza, że moja kochana mama, która zajmowała się naszymi kwiatami (wrzuciłam dwie foty tarasu), umyła nam lodówkę i w ogóle było jakoś tak tu czysto i przestrzennie (mamy 47 metrów, więc chyba też sporą wyobraźnię). Jaskółki świergolą nam za oknem, dzieci śpią (Fela oddycha, sprawdziłam już dwa razy), jest ok. Zanotowałam sobie w notesie (czy to jest pleonazm? ), więc zapisałam sobie, jeszcze na plaży punkty, które chciałabym tu poruszyć. Wśród tych punktów nie ma nic o dzieciach. Ale o dzieciach też będzie, bo nazwa bloga na to wskazuje i cel jego założenia (gruby hajs). Ale nie chcę, żeby ten blog nazywać parentingowym. Bo ja po prostu nie lubię tego słowa. Bo takie słowo w ogóle nie istnieje (nawet mi się podkreśla, jak tu piszę) i ja go nie używam.
Zdałam sobie sprawę, że w tym wpisie, w którym piszę o kryzysie i o tym, że chce żyć z pisania, doszło do ageizmu (dyskryminacji ze względu na wiek, też mi się podkreśla ageizm, ale to słowo jest). Uznałam, że przed 30. człowiek nie jest w stanie niczego mądrego przekazać drugiemu człowiekowi (oprócz Masłowskiej). To krzywdzące i takie w stylu, że kiedyś to było lepiej, młodzież była lepsza. A przecież to zwykłe pieprzenie jest. Tak samo jak to, że dzieci dziś są wychowywane przez komputer, a nie przez starych i dlatego są hejterami i cieszą się, jak umrze ktoś ładny (ostatnio była taka sytuacja, że umarła młoda, piękna blogerka i kilka osób dało upust swojej radości z jej śmierci na jej fejsbukowym koncie). Kiedyś po prostu nie było fejsbuka. Kiedyś dziewczyna, która interesowała się modą nie stawała się ikoną dla kilku tysięcy odbiorców, bo nie było fejsa, instagrama, twittera, pinteresta. Za to zawiść i zazdrość były od zawsze. Macocha Śnieżki kazała ją zabić, za to, że była ładniejsza od niej. Przyznajcie się, kto z Was nie dorysowywał wąsów i szram ładnym modelkom w katalogach Quelle, albo piosenkarkom w Popcornie i Bravo? Rozrosły się kanały, w które można wlewać frustracje. Ale nie mówmy, że jesteśmy gorsi niż kiedyś. Mi się wydaje, że jesteśmy wręcz bardziej humanitarni niż kiedyś. Tylko dziś mamy większy dostęp do informacji, dlatego wydaje się niektórym, że świat to dżungla, a ludzie to chuje. Jezu, od razu staje mi przed oczami książka - reportaż Wiesława Łuki "Nie oświadczam się" o bestialskim mordzie na trzech osobach w tym kobiecie w ciąży i zmowie milczenia wsi na temat morderców. To było w latach 70. Studium zła, którego może lepiej nie znać, ale wiadomo, zło kusi od lat dzieciństwa i "997" oglądanego zza pleców babci, na nielegalu, a potem strach było pójść do piwnicy, bo piwnica to morderca, tak samo winda, las i garaże.
To nie jest odkrywcze, co tu piszę, ale wkurza mnie takie gadanie, że "a kiedyś to było..." , bo teraz też jest. I Antoni Libera też się z tym nie zgadza, co potwierdza fragment Dawniej to były czasy! rozdziału pierwszego książki "Madame". To sobie przeczytajcie.

niedziela, 19 lipca 2015

Gdy dziecko zanosi się płaczem

To miał być zupełnie inny wpis. Wesoły i zabawny. O tym jak wczoraj wyszliśmy z domu wyrzucić śmieci o godz. 23.00 i zostawiliśmy dzieci bez opieki na 5 minut (śmietnik jest dwa bloki dalej) i, że to było cudowne pięć minut wolności. Będzie jednak o tym, że tej wolności już w cholerę nie ma. Że jest za to ogromna miłość, ale i największa w życiu odpowiedzialność. I lęk. O dzieci. Ich zdrowie i życie.
Felka urodziła się druga. Miała mniej punktów i pierwszą dobę spędziła w inkubatorze, bo nie mogła złapać oddechu i była sina. Dwa razy przez Felkę stanęło mi serce i myślałam, że już jej nie odzyskam. Pierwszy raz był jeszcze w szpitalu, gdy przez żółtaczkę nie miała siły jeść i w końcu zaczęła nam się przelewać przez ręce. Wówczas ukochana położna wzięła Felę w swoje ramiona i przez trzy nocne godziny próbowała na różne sposoby ją nakarmić. Pozwoliła mi odpocząć. Mimo że się bardzo broniłam, organizm był mądrzejszy i padłam, wiedząc, że Fela jest w najlepszych rękach, jakich mogła wtedy być. Była jeszcze Klara, która pełna empatii od urodzenia, akurat wtedy też spała bez przerwy na karmienie. Jakoś to się tak układa, że daje się to wszystko przetrwać. Trochę nie ma się wyjścia, trochę ma się szczęścia i nawet się nie obrócisz, a okazuje się, że jesteś super ogarniętą matką. W końcu Fela się napiła. O godz. 5 rano wysłałam smsa do Piotra, że hura, że Fela wypiła 13 mililitrów mleka. To było wtedy bardzo dużo.
Drugi raz był dzisiaj. Pojechaliśmy do Sopotu. Tam spotkaliśmy się z Piotra koleżanką, która spędziła z nami dzień. Leżakowaliśmy na plaży, a potem poszliśmy do hinduskiej knajpki Tandoori Love na obiad. Tam Felka była bardzo niespokojna. Nie chciała siedzieć w tym plastikowym siodle do karmienia dzieci, wędrowała po podłodze i piszczała (Fela zawsze robi przypał w restauracji). W końcu dałam ją w ramiona Piotra. Felka zaczęła ryczeć. Na maksa, jak to Felka, do sinych rąk i fioletowych ust. Fela się zanosi, ryczy tak, że przestaje oddychać i łapie powietrze w ostatniej chwili. Dziś nie złapała. Fela zrobiła się sina i zemdlała. Ocknęła się na moment i straciła przytomność po raz drugi. Na pomoc rzucili się wszyscy goście z restauracji. Jakaś kobieta wyjęła Felę z rąk Piotra i kilkakrotnie ostro uderzyła ją w plecy. Fela zaczęła płakać. Jakiś mężczyzna podał mi telefon, bym opowiedziała pani z dyspozytorni, co się stało. Nie byłam w stanie mówić.
Pojechaliśmy do szpitala. Lekarz chciał, byśmy zostali na oddziale, by Felę zbadał neurolog. Dodał, że neurologa nie ma w tym szpitalu i może przyjdzie z innego szpitala w środku tygodnia. Jutro wracamy do Bydgoszczy. Doktor dał nam radę, by w takiej sytuacji, gdy Fela się zapowietrzy, dmuchać jej w okolicę nosa. Gdy poszedł, pani z ratownictwa opowiedziała nam, że ma w rodzinie taką Kasię, która miała dokładnie tak samo, jak Fela - ryczała do omdlenia. Mama Kasi wpadała w panikę, a babcia Kasi dawała jej ostrego klapsa w tyłek. I pani ratowniczka nam też to poleca.

Wszystko skończyło się dziś dobrze. Fela odzyskała oddech, naród okazał się pomocny, lekarze życzliwi.
Tylko u mnie jakoś niedobrze. Gdy pisze tego posta, już dwa razy już poszłam sprawdzić, czy Fela oddycha. Ta odpowiedzialność, która wiadomo, że jest cały czas, daje czasem bolesny dowód swojego istnienia. Przestajesz oddychać razem ze swoim dzieckiem i chuj, jesteś bezsilna. Czaszka mi pęka, idę spać. Felka też już śpi i spokojnie oddycha.

P.S. Gdzie w Bydgoszczy można zrobić kurs pierwszej pomocy niemowlakowi?

sobota, 18 lipca 2015

Coming out

Bo ogólnie to jest tak. Po czternastu miesiącach życia moich dzieci i 34. latach mojego dopadł mnie kryzys. Nie wiem, czy to jest dobre słowo, ale mam tak, że nie mam ochoty pracować i co więcej, nie mam ochoty robić nic. Przytłaczają mnie hasła młodych: "do something", "róbmy rzeczy" i takie właśnie inne związane z wyzwaniami sprawy. I jeszcze do tego jestem ciągle lekko podkurwiona. Nie wiem, czy to wynik zmęczenia, czy podświadomego przeczucia, że na wyciągnięcie reki (mojej) jest życie jak w Madrycie (moje), spokój ducha i spełnienie. Moja przyjaciółka, ostatnio wynajęła mieszkanie dziewczynie, która jest muzyczką i oprócz tego zajmuje się numerologią, czy wpływem liczb na nasze życie, no czymś takim magicznym, co w życiu mnie nie interesowało (no może jak byłam w trzeciej klasie liceum i zerwał ze mną chłopak, to poszłam do wróżki, by potwierdzić, że był nic nie wart. Albo to ja chciałam zerwać i potrzebowałam potwierdzenia, że mam o zrobić, no nieważne).  No i ta dziewczyna, powiedziała mojej przyjaciółce, że ten rok, 2015, jest rokiem zmian. Że w tym roku wszystko się uda. Że jak zmieniać, to w tym roku. A ja naprawdę, naprawdę, naprawdę chciałabym żyć z pisania. No po prostu zawsze tego chciałam. I zawsze jak czytam biografię pisarek/pisarzy, to jaram się tym punktem, że one/oni zaczęły/zaczęli po 30. Na przykład Margaret Atwood, którą kocham. No bo w sumie, co można powiedzieć komuś przed, no trzymajmy się tej umownej granicy, trzydziestką? No niewiele. Chyba, że się jest Dorotą Masłowską, którą szanuję. Bardzo szanuję.
A to jest istotny wątek. Ten wiek. To będzie spory coming out, ale wiem, że nie tylko ja tak miałam. Że jak czytałam wywiady w gazetach typu Pani, Twój Styl czy Zwierciadło (zwykle po terminie, sierpień w październiku, bo od kogoś dostawałam), to zawsze zwracałam uwagę na to, czy ten ktoś, kto odniósł sukces jest ode mnie starszy. I oddychałam z ulgą, jak był. Że mam jeszcze czas. Że jeszcze jest czas. Na coś spektakularnego, co zrobię ja. I tak z coraz bardziej ściśniętym sercem czytałam te wywiady. Bo coraz więcej przepytywanych było moimi rówieśnikami, albo, co gorsza, byli ode mnie młodsi! Aż przestałam je czytać. Aż uznałam, że właściwie w dupie mam, co ci ludzie sukcesu mogą mi powiedzieć. Że nie obchodzi mnie, jak aktorka wychowuje dziecko, aktor odnalazł osiemnastą miłość życia. Nie, no dobra, w ogóle przestałam czytać te gazety.
Ale teraz już nie tylko z tych gazet wołają do mnie: "do something!", "róbmy rzeczy!". Teraz ja to słyszę zewsząd. No i zaczęłam pisać tego bloga. O bliźniaczkach. Następny post będzie więc o bliźniaczkach.

Bez spiny

Po założeniu bloga pojechaliśmy na Westerplatte. Codziennie planujemy wyjście o takiej porze, by dzieci zdrzemnęły się w aucie i prawie codziennie nam się to nie udaje. Dziś również nie. Dziś wręcz poszliśmy na rekord i wyjechaliśmy z domu o 14.30. No i trudno. Od tego są wakacje, by nie patrzeć na zegarek. Jest kilka trybów wakacyjnych. Misja opalanie, czyli od rana do nocy plackiem na plaży, misja zwiedzanie, czyli przewodnik i od rana do nocy muzea, turystyczne obowiązkowe punkty na mapie i trzeci tryb, który reprezentujemy my - nic nie musimy. Czyli bez pośpiechu zaglądamy tam, gdzie nam wpadnie do głowy, raczej bez logiki i logistyki. I bez presji. Jak się nie uda wszystkiego zobaczyć, czy zjeść, czy opalić to trudno, jutro też jest dzień, a jeśli "jutro" jest dniem wyjazdu, to zawsze będzie, po co wracać. Taką opcję na wakacjach z trójką dzieci polecam, by nie stracić resztek nerwów, zimnej krwi i zdrowia psychicznego.



No i jak nam się w końcu udało wyjść, to pojechaliśmy do Westerplatte. Lub "na". Poszliśmy sobie promenadą wzdłuż morza i po drodze zorientowaliśmy się, że równolegle biegnie szlak przygotowany przez Muzeum II Wojny Światowej dotyczący obrony Westerplatte. Więc obejrzeliśmy kawałek, właściwie od końca, zobaczyliśmy magazyn amunicji, pochodziliśmy po koszarach, doszliśmy do obelisku, byliśmy przy cmentarzyku ofiar (to się nazywa cmentarzyk, nie, że ja zdrobniłam). Tam jest zachwycająco. Rosną piękne drzewa, a ich skupiska pocięte są alejkami pełnymi zadumanych zwiedzających. Sami poczuliśmy smutek. I wkurw, gdy zobaczyliśmy wycieczkę dziadów sikających na głazy przy zbombardowanych koszarach, właściwie 5 metrów od nas. Wracaliśmy w oczekiwaniu na burzę, która jednak nie nadeszła. Dzieci wdychały jod i oglądały świat. Po dwóch godzinach spaceru zasnęły w aucie. Specjalnie nie pospały, bo pojechaliśmy w odwiedziny do znajomych, by poznać ich sześciomiesięczną córkę. Przeuroczą. Trzy małe dziewczynki bawiące się na dywanie to był widok, którym rozkoszowaliśmy się bardzo krótko. Bo nagle nasze rozpełzły się po kątach w poszukiwaniu słoików, kabli, kontaktów. Dało się je spacyfikować, chwilę pogadać i wrócić do siebie, Teraz już śpią na noc, a ja piszę. Cieszę się, że piszę. Trzeci post jednego dnia, chyba mam literacki nawał.

Tak to jest u nas

Jakiś czas temu w dodatku do lokalnego dziennika pojawiła się moja wypowiedź na temat rodzicielstwa. Poproszona o komentarz, czy odkąd zostałam mamą jestem już tylko mamą, odpowiedziałam, co poniżej: 
http://miastakobiet.pl/334621,Nie-tylko-MATKA.html

Wakacje w Trójmieście

Jesteśmy na wakacjach w Gdańsku. Piotr, Klara, Fela- nasze bliźniaczki i Dobrochna- dziewięcioletnia córka Piotra z poprzedniego związku. Rodzina patchworkowa. Tymczasowa, dwa razy do roku w takim składzie. Trudna. Trudna dla mnie. Ale teraz nie o tym. No więc wyjechaliśmy na pierwsze wakacje z małymi. Urodziłam je 16 maja 2014 roku. Zeszłe lato mamy w pamięci bardzo dziurawe. Wychodziliśmy z dziećmi na Stary Rynek i na Wyspę Młyńską w naszym mieście (Bydgoszczy) prawie codziennie. Lub próbowaliśmy wyjść bez skutku, bo któraś kiełbaska (tak mówimy na Klarę i Felę) albo chciała jeść, albo zrobiła kupę, albo była w szale z tylko sobie znanego powodu. Frustrował nas ich brak rytmu, ale szybko stwierdziliśmy, że dzieci to nie zegarki, więc niech sobie "chodzą" jak chcą.
Teraz jest już super. Dziewczyny jedzą, to co my (wczoraj w Fukafe, gdańskiej, wegańskiej knajpce zjadły nam nasze porcje), śpią od godz. 20 do rana (robią to od czwartego miesiąca życia, więc są w porządku), potrafią się zająć sobą, a dzięki temu, że są dwie, bawią się same długo i cierpliwie. I w ogóle komunikują się z nami, co jest bardzo zabawne, bo niewiele jeszcze potrafią powiedzieć, a bardzo dużo chcą nam przekazać.
Na naszych wczasach popołudnia spędzamy na plaży zaopatrzeni w kapelusze dla małych i krem z filtrem 50. Dzieci wyjadają maliny, a Klara nawet sama (nie wiem jak) wyłuskuje ziarenka słonecznika z łupinek. Za rok będzie więcej biegania przy nich, bo odkryją, że w morzu jest ekstra, a po plaży się fajnie biega. Na razie żadna z nich nie biega nigdzie, bo jeszcze nie chodzą. Klara odważnie raczkuje po piasku i trzeba uważać, by nie zjadła peta. Siedzimy w Brzeźnie, na Stogach i w Jelitkowie. Byliśmy w gdyńskim akwarium, na sopockim molo i u Neptuna. Wieczorami spacerujemy wzdłuż brzegu z dziećmi w nosidłach Manduca i Bondolino, najlepszych naszym zdaniem). Kiełbaski kołyszą się, słuchają szumu fal (Fela na początku była nim przerażona, ale się oswoiła), zasypiają lub patrzą w morze lub w piach. Takie to zwykłe wczasy. Bardzo miłe.