Obserwatorzy

piątek, 25 września 2015

Warszawa

"Chwasty" to projekt o roślinach, które są zapisem historii społecznej i politycznej. Rośliny te spotkać można w miejscach, gdzie kiedyś znajdowały się najbardziej liczebne ludnościowo wsie w Polsce. Teraz, po kilkudziesięciu latach od momentu opuszczenia ich przez mieszkańców, rośliny są odradzającym się ciągle i trwałym znakiem ludzkiej obecności".

Chodzi o te wsie nieistniejące w Bieszczadach, o których tu na blogu wspominałam a propos wakacji, a potem a propos spektaklu Swarka. Za jednym i drugim razem pisałam o starych sadach rosnących na drodze z Kalnicy na Sine Wiry, czy w Łopience. To samo jest w Beniowej i Siankach. Te drzewa, które kiedyś rodziły dla ludzi owoce, są dla mnie bardzo wzruszające. Tak jak, że ktoś umiera  a zostają jego okulary. I gacie. I Karolina Grzywnowicz wykopała maleńki kawałek łąki z nieistniejącej wsi i przesiedliła go do miejsca projektów Zachęty przy Gałczyńskiego 3.
My z Magdą poszłyśmy oczywiście do tej Zachęty, co zawsze i musiałyśmy się cofnąć.

Pytana o status dzieła sztuki, czy są nimi "Chwasty", odpowiadam cytatami z przeczytanej w pociągu książki "Myśl to forma odczuwania" Susan Sontag. "Sztuka to ogólna kondycja przeszłości obecna w teraźniejszości" i jeszcze , że "Skuteczne dzieło sztuki pozostawia po sobie ciszę". No mnie ścisnęło. Więc dla mnie to jest sztuka.
Poza tym, godzinę przed pójściem na wystawę, brałam udział w warsztatach w fundacji Bęc Zmiana. Przez pięć godzin omawialiśmy rolę kuratora wystawy, czym jest wystawa i jak ją można pokazać. I naprawdę wydaje mi się, że w dwudziestym pierwszym wieku wystawa powinna przestać nam się kojarzyć wyłącznie z obrazem na ścianie. Podstawowym artefaktem jest myśl. Dobra, głębiej nie wchodzę w ten temat, bo nie jestem oblatana w nomenklaturze i może nawet artefakt jest retro. Jednak za dwa miesiące zobaczycie efekt mojego kuratorstwa w Urzędzie Miasta w Bydgoszczy. Projekt NCK, który będę realizować wraz z fundacją nazywa się Galeria Urząd. Mam dwa pomysły, ale jeśli ktoś ma też, to może mi o nim powiedzieć.

Po Chwastach poszłyśmy do Wrzenia Świata, księgarni i kawiarni i kupiłam se tam "Obłokobujanie" Patti Smith, bo po Poniedziałkowych dzieciach i w ogóle Patti, bardzo chciałam je mieć.
No a potem rozstałam się z Magdą, powitałam z Anką, która odprowadziła mnie na dworzec i pojechałam do domu.
Najważniejsze dla mnie w Warszawie jest zrobić tak, by spotkać je trzy: Kasię, Magdę i Ankę. Jak się uda jeszcze ciotki i innych, to super, ale te trzy, to mus. Teraz się tak udało, więc uznałam, że wracam w czwartek, a nie w piątek, jak planowałam.

Bo tak tęskniłam za Kiełbkami i Piotrem.

Pierwszy mój link na blogu
Chwasty:

środa, 23 września 2015

Tajemniczy mail

Jakiś czas temu napisałam w poście o mailu, który mnie bardzo uradował. To była wiadomość od fundacji Bęc Zmiana. Propozycja współpracy. Żebym została kuratorką wystawy w ramach ich projektu w pięciu polskich miastach - ja w Bydgoszczy. To był bardzo miły mail. A jeszcze bardziej łechcący był kolejny, w którym pani odpowiada mi na pytanie: Dlaczego ja? Ja, gdyż pani poszukując kandydata, znalazła fanpage Zakładu Praktyk Kulturalnych, czyli pracowni, którą prowadzę w Miejskim Centrum Kultury i po zapoznaniu się w wydarzeniami, które organizuję, uznała, że dlatego ja. To było dla mnie wręcz wzruszające. Osobiście jestem niezłomna w wierze, że to co robię, ma sens i przynosi wymierne korzyści. Dostaję tego wyraz bardzo często i widzę sama, jak zmienia się uczestnictwo w kulturze do kilku lat. Na plus. Ludzie są bardziej otwarci, chętni do współdziałania, nie boją się interakcji (ja się ciągle boję w teatrze, ale to inny temat). Nie mówię, że to moja zasługa, ale wiem, że mam swoją maleńką cegiełkę w tym procesie.
Pamiętam, jak przy ulicy Mostowej stanęły cztery rzędy plastikowych, różowych krasnali (akcja fundacji Bęc Zmiana) i po nocy, żaden z krasnali nie miał głowy. Nie wiem. Wydaje mi się, że dzisiaj chociaż ze trzy by zostały.
Są środowiska, które jebią mnie (nie bezpośrednio), że za miejskie pieniądze urządzam Koło Gospodyń Miejskich, na którym na baby jedzą chwasty z Ostromecka. Albo robię przedszkole na barce Lemara. Zapraszam wszystkich hejterów na zajęcia.
No w każdym razie, poczułam się bardzo dobrze. I jadę dzisiaj do Warszawy na jutrzejsze szkolenie w siedzibie fundacji. Więcej szczegółów zdradzę, gdy będę je znać. Może tę wystawę przygotujemy wspólnie?

W każdym razie jadę, wracam  piątek i jest mi już tęskno za Kiełbami. W czerwcu, gdy leciałam do Madrytu na dłużej, nie było mi tak trudno. Teraz one są już bardziej kumate i może będą za mną tęsknić? Może będzie im źle? Ech. Spędzę z nimi całą sobotę i niedzielę, a ten czas tak szybko leci, że to prawie już.

No wiec biorę zeszyt do pociągu i długopis (jestem strasznie analogowa) i będę pisać bajki. Zawsze miałam taką wizję, że siedzę w pociągu i piszę, ale nie wiedziałam co. A teraz mam co.

No to pa.

wtorek, 22 września 2015

O przyjaciółkach



Tyle się dzieje, że serio nie miałam kiedy pisać. Czas wolny upływa mi na spotkaniach towarzyskich i pisaniu bajek. Więc spoko.
W piątek wypiłam piwo (na pół) na ławce w parku, gdzie poruszałam z koleżanką tematy wychowawczo-rodzicielskie. W sobotę z warszawską przyjaciółką poszłam do Mózgu na spotkanie naszego rocznika z liceum. Wczoraj na tarasie natomiast omawiałam tematy damsko-męskie z jeszcze inną kumpelką.
Uwielbiam te spotkania. Spotkania z kobietami. W ogóle uważam, że związki (pary) trwają dzięki przyjaciółkom. Myślę o zrozumieniu, motywowaniu do działania, chwaleniu, wsparciu, które dają przyjaciółki. Wiadomo, są i takie przyjaciółki domu, które odbijają męża, ale ja teraz nie o tych. Ja mam super przyjaciółki i bardzo je wszystkie kocham i szanuję. Fajne jest też w naszej przyjaźni to, że znamy się jak łyse konie, nikogo nie musimy przed sobą udawać, znamy swoje wady i zalety i w pełni je akceptujemy (zwłaszcza zalety). 
Ze śmiesznych sytuacji weekendowych, no to właśnie w tę sobotę wieczorem mieliśmy spotkanie licealne w Mózgu. Podeszłyśmy z K. do baru i dojrzałyśmy tam kolegów z klasy mat-fiz. Pierwsze ich pytanie było o to, gdzie mieszkamy i gdzie pracujemy, bo oni wszyscy w Warszawie i w bankach. K. na szczęście uratowała nasz honor, bo też mieszka w stolicy. Ja przegrałam życie. Po zamówieniu wina, poszłyśmy na koncert Enchanted Hunters (<3), no bo nie czułyśmy potrzeby dalszych rozmów z kolegami sprzed lat.
Ile jeszcze wody musi upłynąć w Polsce, żebyśmy zaczynali rozmowę na przykład od tego, co lubimy robić i czy mamy na to czas.
Niedziela - dzień z mamą i z córkami. Spacer po parkach, gofry na Wyspie Młyńskiej, piękna, jesienna pogoda. Ten kobiecy klimat przełamał mój brat, który przygotował dla nas obiad.

Jutro jadę do Warszawy. W czwartek mam szkolenie. Poza tym, pójdę na pewno do Zachęty na to: http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53662,18828125,tam-gdzie-rosna-czeresnie.html (pewnie się tam popłaczę), spędzę trochę czasu z moimi przyjaciółkami i z jedną z nich wrócę do Bydgoszczy. Taki jest plan. Mogą go popsuć: rotawirus lub inny wirus ze żłobka.
Także wszystko dobrze.

P.S. W piątek po parku poszłyśmy z O. na leżaki do knajpki przy Teatrze Polskim. Polecam to miejsce. Działa codziennie do północy.


 Fela na Wyspie Młyńskiej.
 Felka na gofrach z Bunią (moja mamą).
 Klara wędruje z wujkiem Kamilem (moim bratem).
 Klara niechętnie dzieli się gofrem z gołębiami.

piątek, 18 września 2015

Dobro wraca

Śpią. Jak przychodzę do domu, to jem obiad (staram się), a potem biorę Kiełby na spacer. I to wygląda tak. Najpierw kładę je na łóżku i sprawdzam stan pieluch. Przebieram Felę, w tym czasie Klara z gołym tyłkiem rzuca się na główkę i wije jak wąż. Próbuję ją złapać, wywija się, kopie, na szczęście nie wrzeszczy, tylko się śmieje. Fela w tym czasie stoi przy parapecie i zrzuca z niego wszystko, co tam jest. Zdejmuję Felę, podejmuję ostateczną próbę założenia pieluchy Klarze i po sukcesie zakładam jej buty. Potem Feli. Potem szukam misiów i smoczków, przygotowuję torebkę, wyjmuję klucze, wkładam Felę w nosidło, Klarę biorę pod pachę i w sekundę wychodzę, zamykam drzwi i lecę na dół. Stawiam obie na ziemi, ustawiam ich wielki wózek, wkładam je - sztywne i wrzeszczące, jeszcze nie zapinam, otwieram dwie pary drzwi, zdejmuje jedno koło (bo inaczej nie przejadę), wyjeżdżam na zewnątrz, zakładam koło (one się ciągle drą), siłą zapinam im szelki w fotelikach i ... jadę. Głęboko oddycham, ocieram pot z czoła i cieszę się, że to jest już za mną. Jestem pewna, że tracę przy tym dwadzieścia tysięcy kalorii (i to jest plus). Jak wracam ze spaceru, to wszystko jest tak samo, ale odwrotnie.

Dziś przed wyjściem na spacer przyjechał do mnie kurier i przywiózł mi paczkę. Powiedział, że paczka jest za pobraniem, ja nie miałam gotówki, więc odjechał, zostawiając adres, gdzie mam się po paczkę zgłosić z kasą. Myślę, ok. Nic nie zamawiałam, ale pojadę. Po piętnastu minutach wrócił, przeprosił i powiedział, że się pomylił. No luz, kto się nie myli. W paczce była książka "Mniej" a przy niej butelka wina. Granatxa. Jakiś czas temu wysłałam tę książkę koledze do przeczytania, bo chciał i teraz oddał mi ją z bonusem. Nasza znajomość zaczęła się tak, że on poprosił mnie o plakat reklamujący koncert Super Girl Romantic Boys, ja mu wysłałam, a on sprezentował mi winyl SGRB, a nawet dwa ( w tym jeden biały). Nigdy się nie widzieliśmy, korespondujemy od czasu do czasu na fejsbukowym czacie i wysyłamy sobie prezenty. Mam nadzieję, że w końcu się zobaczymy,że skorzysta z zaproszenia i odwiedzi Bydgoszcz (piękną i ciekawą).

Piszę o tym, bo gdyby wszyscy byli dla siebie tacy mili, to świat byłby naprawdę fajniejszy i bardziej uśmiechnięty. Jestem teraz w fazie szczęśliwości ogromnej, bo piszę te bajki i odzew jest tak pozytywny, a radość, tych, którzy je zamawiają tak duża, że wraca do mnie samo dobro. To prawda jest, że co wysyłasz, to wraca. Sprawdza mi się to nawet z pomysłami. Kiedyś wymyśliłam sobie taki projekt (nie lubię tego słowo, ale ono się tu nadaje) i najprawdopodobniej będę go mogła wkrótce zrealizować. Więcej nie mówię, ale wkrótce powiem. Nie chce zabrzmieć teraz jak jakaś nawiedzona autorka poradnika, jak mieć szczęśliwe życie (bo myślę, że całe takie by było nudne), ale jak pomyślę sobie o swoim stanie w czerwcu i o beznadziei, jaką wtedy czułam, to naprawdę wiem, jak mało potrzeba, żeby w głowie zaczęło się rozjaśniać. I jestem pewna, że wszystkim tym, co mają teraz ciemno, też się wkrótce rozjaśni. I bądźmy dla siebie mili.

P.S. Kto chce teraz pożyczyć "Mniej" Marty Sapały?

czwartek, 17 września 2015

O wolności

Sama na chacie. Pierwszy raz od nie wiem kiedy. Dzieci w żłobku, Piotr w pracy, ja idę później, bo pracuję po południu. Jaki spokój. Co robić? Za co się zabrać? Iść spać? Nie, szkoda tego spokoju. Kiedy nie było jeszcze Piotra i dzieci w moim życiu, mieszkałam w innym domu, ale całkiem blisko (na przeciwko) i delektowałam się swoją wolnością. Kochałam to, że jak chcę, to mogę sobie kogoś zaprosić (to była bardzo romantyczno-imprezowa chata. I balkon), mogę sobie gdzieś iść, ale generalnie mieszkałam tam sama i bardzo to sobie ceniłam. Jakby to powiedzieć, no, że jak się zostaje mamą i "żoną", to ta przestrzeń życiowa własna się mocno kurczy. Nie żebym się tym jakoś specjalnie przejmowała, bo jest inaczej, ale bardzo dobrze. Jestem szczęśliwa, że mam dzieci i rodzinę, ale właśnie taka refleksja mnie naszła, że kiedyś to ja kochałam swoją samotność.
Dzieci dziś się rozpłakały w żłobie. To nie było fajne. Piotr mnie pocieszył, że one tam mają super, że się bawią, że zaraz przestaną płakać. Się bawią, Klara w gryzionego. Pani wczoraj powiedziała,że Klara gryzie inne dzieci. Przypał jak byk. A jak jej mówię, że nie wolno gryźć tych dzieci, w tym Feli, to zgrzyta zębami (na pewno ma robaki). Koleżanka w pracy pocieszyła mnie, że jej córka wyrywa włosy dzieciom w żłobie.Po żłobku Piotr poszedł z nimi na plac zabaw - ten grający - i jeden chłopiec, dwulat, kopnął Felę dwa razy w plecy, Klarę raz w brzuch, a jak miał ją przeprosić, to uderzył ją w twarz. Prawie się popłakałam, gdy mi to Piotr opowiadał. Opieprzył gówniarza, ale co z tego, co za przemocowy stwór. Więc może dobrze, że ona gryzie. Niech jeszcze Felkę nauczy.
Ok. Wracam do wolności.

P.S. Przepraszam wszystkie żony, ale jednak słowa żona nie lubię. Więc kiedy się zostaje mamą i czyjaś dziewczyną, to przestrzeń życiowa własna się kurczy.

wtorek, 15 września 2015

Bajka o wtorku

Napisałam 16 bajek, w tym trzy czekają na ostateczną publikację. To jest dopiero początek, a ja już czuję, że to sama dobroć dla innych i dla mnie. Dostaję tyle miłych słów, że wena chyba zamieszkała we mnie już na zawsze i tylko podtyka pomysły na kolejne historie. Niech mi jeszcze tylko podpowie, jak narysować monster trucka.
Dziś w pracy załatwiłam dwie sprawy, których od kilku dni na maksa się bałam. Po raz kolejny przekonałam się, że wszystko siedzi w naszej głowie, w sensie, że sami sobie robimy z igły widły. Okazało się, że nie było tak źle, ba, w ogóle było wręcz fajnie. I jeszcze dostałam radę od koleżanki z biurka obok, że żaby połykamy rano. Niby to wiem, że najpierw trudne sprawy (to te żaby), ale sami wiecie, jak jest. Potem planowałam wydarzenia na październik, a raczej już je konkretnie dopinałam. Będzie spoko. Poszłam do domu, gdzie załapałam się na resztkę zupy, bo większość jej zjadła Klara. To był jej drugi obiad, bo dziewczynki poszły dziś do żłoba i tam zaliczyły pierwszy. Kto wie, może to był nawet trzeci, bo może Klara gdzieś po drodze zjadła jakiś jeszcze. Piotrek poszedł do swojej pracy, a ja zostałam z dziećmi. Podczas gdy Klara demolowała laptopa, a Fela zjadała gumową piłeczkę, ja napisałam bajkę o psie Bolku. Zebrałam dzieci, odziałam, zeszłam po schodach z Felą w nosidle i z Klarą pod pachą, zapakowałam je do wózka i ruszyłyśmy na spacer. Ale to był fajny spacer. Poszłam z nimi przez parki, Stary Rynek i Wyspę Młyńską i tak mi było dobrze, tak sobie po prostu patrzeć przed siebie, że bardzo podczas tej wędrówki wypoczęłam. Kocham wrzesień. Całą energię zyskaną na spacerze straciłam przy wnoszeniu dzieci z powrotem na górę, rozbieraniu, kąpaniu i kładzeniu spać. Ale i tak są boskie, że zasypiają w sekundę i śpią do rana bez przerwy. Narysowałam psa Tymona i jutro kończę obie psie bajki dla Tymka i Bolka i zabieram się za kolejną. O gepardzicy.
Gdy rysowałam psa Tymka, sprawdziłam służbowego maila i okazało się, że dostałam wiadomość, o której nawet bym kiedyś nie śniła. Ale o tym kiedy indziej.

niedziela, 13 września 2015

Wisła w Kozielcu

To był jakiś szalenie długi weekend. Może dlatego, że piątek miałam "wolny"? "Wolny". Wczoraj poszłam do Orła (kina Orzeł) na Performera. Czytałam w Wysokich Obcasach wywiad z Oskarem Dawickim, bohaterem filmu i nim zachęcona (http://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,53668,18364958,frapujaca-plesn.html) poszłam. Fabuła, w którą wplecione są performance (akcje performatywne?) jest o tym (m.in.), jak ciężko wycenić taką sztukę i jak bardzo się nią żyje, jak się performerem jest. No w każdym razie film polecam, zwłaszcza tym, co się na performance'ach nie znają, bo ma on, moim zdaniem, walor edukacyjny w temacie.
Jezu, mam dziś spadek intelektu na maksa. Byliśmy po południu w Kozielcu na spacerze, na Wisłę popatrzeć i weszliśmy na podwieczorek do znajomych. I im powiedziałam, że byłam wczoraj na Prowokatorze.
Piękny Kozielec. Kiedyś przejeżdżałam tamtędy podczas wycieczki rowerowej w ramach Kultury na świeżym. Czarny szlak biegł kozielską drogą i nagle zobaczyliśmy na niej zasieki. Płot, gałęzie, chaszcze. Tak nas to rozeźliło, że zdemolowaliśmy ten "zakaz wjazdu" i przedostaliśmy się na ciąg dalszy trasy. To było trzy lata temu. Nasz dzisiejszy gospodarz powiedział nam, że teraz właściciel tego terenu zrobił wielki płot, zalał betonem i nie ma opcji na przejazd. Jest to o tyle ciekawe, że koleś kupił sobie działkę i gmina sprzedała mu z fragmentem drogi no i tego czarnego szlaku. I nic się nie da z tym zrobić. No w każdym razie fajnie było posiedzieć na tarasie, z widokiem na rzekę, pogawędzić i pośmiać się z dzieci (i z dziećmi). Pewnie fajnie pisałoby się bajki w takim miejscu. Dobranoc.

Klarę obcięło, ale winorośl jest cała.

sobota, 12 września 2015

Skrzynka na bajki - backstage

No to jestem po coming oucie. Skrzynka na bajki, to miejsce, które stworzyłam pod wpływem ogromnej chęci jego stworzenia i przyjemności płynącej z pisania bajek. I ilustrowania ich, co jest dla mnie hitem hitów, bo w życiu bym siebie o takie umiejętności nie podejrzewała. A tu proszę. Ja nie mówię, że to jest doskonałe, ale zwierzęta, które rysuję mają coś z tych prawdziwych, no są rozpoznawalne i o to chodzi. Bardzo się staram. Żeby całość była ode mnie, autorska, żeby odbiorca miał bajkę w notesie własnoręcznie przeze mnie stworzonym. Krótko opiszę proces, jak doszło do decyzji o pisaniu bajek.
Któregoś czerwca, wybrałam się na kurs pisania kreatywnego. Było tam siedem kobiet. Prowadząca, Justyna Niebieszczańska*, zapytała mnie, czy ja coś piszę. Odpowiedziałam, że nie. Ona zaczęła temat zgłębiać. Czy mam fejsa, czy tam coś publikuję, czy w ramach mojej pracy zawodowej piszę? No i okazało się, że ja jednak piszę. Zapytała, czy mam bloga, odpowiedziałam, że nie, bo nie mam czasu. Ta odpowiedź jej nie przekonała. Powiedziała, że skoro mam fejsa, to ten czas mogłabym poświęcić na bloga, ale ok. Zajęcia były świetne. Konkretne ćwiczenia z pisania, zadania.
Po około miesiącu, na wakacjach w Gdańsku założyłam bloga. Słowa się ze mnie wylewały, pisałam na plaży, w aucie, przy śniadaniu (wiem, przypał), przed snem. Miałam tyle do powiedzenia, wszystko chciałam opisać. No i robiłam to. I robię nadal. Sprawia mi to ogromną przyjemność. Piszę bloga od lipca (mam prawie 22 tysiące wejść). Zauważyłam, że lepiej mi się mówi (serio), łatwiej pisze, mózg się otwiera. No i nagle bajki. Pomyślałam, że chciałabym zrobić przyjemność przyjaciółce, mamie Kaliny, ojcu i samej Kalinie. Że już kiedyś, jak tylko urodziłyśmy nasze córki, to miałam pomysł na bajkę o nich. Klara miała być puchaczem - Puszim, Fela osiołkiem (sory, Fela, ale tak) - Oszim i Kalina - krową - Cowim (to wymyślili jej rodzice, nie ja). Akcja miała dziać się na polu, łące i w lesie. Musiał minąć czas, żeby Klara nadal była Puszim, Fela - Wróbim, a Kalina Lelkiem. Małym Lelkiem, od którego zaczęła się Skrzynka na bajki.


*W najbliższy czwartek kurs kreatywnego pisania z Justyną odbędzie się na barce Lemara o godz. 17, bilet kosztuje 20 zł i można go jeszcze kupić w kasie Miejskiego Centrum Kultury w Bydgoszczy.

                                                                    Pierwsze bajki.
 


Piszę.

piątek, 11 września 2015

Kryzys matki

Zasnęły. Mam dziś wolne, bo swoje sprawy załatwia Piotr. Dobrze, nich ma tysiące, miliony, miliardy swoich spraw. Zostałam z dziećmi. Chorymi. Chodzą po chacie we dwie, ruska mafia na nie mówimy (nie wiem, czy to poprawnie politycznie). Jak tylko zobaczą, że jem coś, np. śniadanie, w sekundę są koło mnie. I jęczą, i ryczą i coraz bardziej się rozkręcają - szybciej, matka, zapierdalaj z tą kanapką, no już! Robię, różne rodzaje, proszę, córki, jedzcie i bierzcie, z pasztetem z soczewicy? Nie? Z dżemem malinowym? Tak? Wspaniale. Nagle wypluwają, bo spragnione: Wody daj, matka, szybciej! Proszę! Po jedzeniu zabawy: baw się z nami, no baw! Więc się bawię! Kredki, pisaki, kartki - ok, bawią się. Biorę swój zeszyt, swój pisak i już ta banda na mnie siedzi, pisaka wyrywa, zeszyt ciągnie. Kładę je. Falstart, za wcześnie. Ryczą, wyjmuję, bawię się. Jedzenie daję. Kasza jaglana z brokułem. Nie! Żurawiny? Nie! Jezu, co chcecie? Banana. Dobra. I słodkie płatki. Dobra, chuj, że słodkie, jedzcie w ciszy, córeczki. Ok, zabawa. Widzę zmęczenie (hura!). Po drodze dwie kupy, ok, zmienione. Idą spać. Śpią. Słyszę jęki z ich pokoju, ale nie reaguję. Piszę. Rosół gotuję, pierwszy w życiu. Przyjaciółka, co je według pięciu przemian chińskich, doradziła. Gotuję według jednej przemiany, swojej przemiany, w gotującą rosół matkę. Z woła miał być. Nie mam woła, wieprza, bo nie jem. Z kury gotuję, ekologicznej wesołej kurki, siak owak martwej. Klarowny wychodzi. Piotr powiedział, jak zrobić, tak więc robię. Jadę do Lidla na zakupy w ramach mojej drzemki, bo ojciec wstąpił do domu na rosół. Po makaron jadę. I inne. Dziś wieczorem spotykam się z koleżanką ze studiów i już odliczam sekundy. Anka, o 19. Obudziły się, więc lecę.

środa, 9 września 2015

Idź do Farbiarni na wystawę.



Mimo tego, że dzieci w chorobie i znoju, poszłam do Farbiarni na wernisaż. Zresztą, dzieci mają ojca, z którym zostały (siedzą z nim, gdy jestem w pracy), więc pognałam tam na 30 minut dosłownie z lekkim wyrzutem sumienia i byłam naprawdę krótko (dlaczego ja się tłumaczę?). Anna Grzelewska, a raczej foty jej autorstwa były prezentowane na ścianach galerii przy Pomorskiej. A na tych zdjęciach córka Grzelewskiej - Julia Wannabe. Kasia Gębarowska, kuratorka wystawy, dużo mówiła, witając gości, o misji sztuki i o tym, że powinna ona wykraczać poza to, co widziane. Że przy zdjęciach Anny Grzelewskiej przeżyła ona katharsis w Łodzi (potem jeszcze raz je przeżyła na performansie na Malcie). Nie wiem, czy to, co ja czułam, to było katharsis, ale na pewno wielkie wzruszenie. To znaczy wzruszyłam się, gdy oglądałam te foty. Córka Anny ma dziś 16 lat. Autorka fotografowała ją od urodzenia. Większość mam ma taką fazę, zresztą, że robi foty swoich dzieci. Anna mówi jednak, że nie zależało jej na obrazach, najpierw słodkiego bobasa, potem ładnej dziewczynki, ale na uchwyceniu momentów, nie zawsze różowych (Julia ze złamanym nosem), prawdziwych, oddających bolesne zmiany dojrzewania. Nie umiem pisać recenzji z wystaw, ale bardzo Was zachęcam, by przejść się do Farbiarni.  Julia rozmawiająca przez telefon z płynącymi łzami po poliku (zdjęcie z plakatu, możecie kojarzyć), to tylko jedno z kilku przepięknych uchwyceń córki przez mamę.

Moje córki mają dopiero trochę ponad rok. Jestem ciekawa każdego dnia ich życia. Jakimi będą dziewczynami, kobietami. Co je będzie radować, smucić, rozśmieszać. Co będą lubić robić, kogo lubić. Jak będą wyglądały za dziesięć lat.


Wzruszyła mnie ta wystawa.Wzruszają mnie moje córki. W ogóle jakaś taka bardziej wrażliwa jestem od tego ponad roku.

wtorek, 8 września 2015

Chore dzieci



Fela charczy jak stary żul, a Klara walczy z gorączką. Wczoraj wieczorem przełożyłam Klarę do naszego łóżka w sypialni z obawy, że swym płaczem obudzi Felkę. Uspokoiła się w moich ramionach, dostała syrop na zbicie temperatury (zbyt wysokiej). Wróciłam do pokoju, zasiadłam przy stole do swojej pisaniny i poprosiłam Piotra, by zerknął, czy Klara śpi, bo jak nie, to zaraz spadnie z łóżka. I nagle Klara w za dużej piżamie, ze smoczkiem w ustach, trzymając misia pod pachą, wtargnęła do pokoju. Wdrapała się na moje kolana, wyjęła smoczek i zaczęła mi coś opowiadać. Przesłodki ten dzieciak jest. Fela oczywiście też. Felka obudziła się i tak, bo katar zakleił jej dziurki w nosie i nie mogła oddychać. Zaczęła płakać i gdy weszłam do pokoju, siedziała w śpiworku i z całej siły przytulając misia do twarzy (myślę, że w ten sposób wycierała sobie nos), coś mi opowiadała.
Poszły do żłobka i już wróciły. Gorączka, katar, kaszel – pani doktor orzekła, że dzieci zaatakował wirus. Jutro idziemy do kontroli. Mam pewien problem, gdy moje dzieci chorują. Mianowicie wpadam w panikę, histerię i płaczę, gdy tylko słupek rtęci przekracza 38 stopni. A jeszcze, jak dochodzą do tego drgawki (Klarze doszły wczoraj i przedwczoraj, wieczorem oczywiście, bo wieczorem dzieją się zwykle najfajniejsze rzeczy, ale i najstraszniejsze), to ja już mogę tylko zadzwonić po pogotowie. Nie mam w ogóle zimnej krwi. Macie jakieś rady? To mija? Czy można jakoś opanować ten strach? To jest naprawdę straszne, bo myślę, że chorób podobnych przede mną miliony, a ja się zachowuje jak ostatnia histeryczka. Myślę od razu o najgorszym. Jak dziś przy śniadaniu dzieci nie wkuwały widelców w parówki, tylko siedziały jak te łosie i nie wiedziały, po co im ten sprzęt, to od razu pomyślałam, że cofają się w rozwoju, czyli mają pneumokoki. To w ogóle nie jest śmieszne, bo ja naprawdę tak pomyślałam. Mieliśmy je zaszczepić na to jutro, ale nie pójdziemy, bo są chore.  

Teraz to jest naprawdę prawdziwa dorosłość.