Obserwatorzy

czwartek, 29 października 2015

Jesienny wzrusz

Wspominałam jakiś czas temu o współpracy z Fundacją Bęc Zmiana. Jestem w trakcie ostrych działań związanych z wystawą, którą przygotowuję razem z fotografką, Katarzyną Gębarowską, w ramach tej współpracy właśnie. Nie zdradzę na razie zbyt wiele, powiem tylko, że będzie wzruszająco.
Będę od teraz dawkować informacje, więc śledźcie bloga, bo warto. I 24 listopada po południu nie planujcie niczego. Ja Was gdzieś zaproszę.
Ok, na razie wystarczy.

W miniony piątek w miejscu, w którym pracuję, odbył się koncert zespołu Księżyc. Zaprosiłam ich chyba jeszcze wiosną (szok, że już po tym koncercie, czas serio leci jak wariat). No i podczas tego koncertu też było wzruszająco. Siedziałam na schodach, muzycy byli już na scenie, na dość mocno zaludnioną salę wchodzili spóźnialscy (frekwencyjny stres to mam zawsze), zaczęło się... Piękne dźwięki, piękne światło, mi zaczął schodzić stres no i tak czułam, jak łzy napływają mi do oczu, a ja je hamuję, trzymam się, gryzę w poliki, nie rycz, mówię, nie rycz, no ale spojrzałam na córeczkę koleżanki, która jest chyba z Księżyca właśnie i się poryczałam.

Zawsze tak mam zresztą przy takich wiedźmowych pieśniach, przy pieśniach o kobietach, dziewczynkach. Ta tradycja, ludowość, korzenie siedzą gdzieś we mnie głęboko i nie wiem, skąd ta struna, którą mi tak ta muzyka porusza, że ja się niestety nie mogę opanować i jak z konewki, baa, ze szlaucha nawet, słona woda z oczu mi się leje. Taki coming out.
Kto mnie zna, wie, że nie jestem ckliwa i że ewentualna egzaltacja tu nie jest zamierzona. Może mnie kiedyś ktoś utopił w studni i dolatywał mnie płacz matki siedzącej nad dartym pierzem. Nie wiem.

A w sobotę, dzień po Księżycu, byliśmy w Starym Fordonie, bo Piotr grał na klarnecie w takim trio. W czasie gdy miał próbę, poszłam z dziećmi i ze znajomymi z ich małym synkiem nad Wisłę. Wzdłuż rzeki, przez mały, żółty lasek doszliśmy do cegielni, w której dyrektorem był kiedyś mój dziadek. Sentymentalnie było bardzo (znowu), bo to moje tereny (ja z Fordonu. Starego). Wróciliśmy i brukowaną ulicą doszliśmy do Fordońskiego rynku. Przechodziliśmy obok więzienia i słyszeliśmy rozmowy osadzonych, pilnie strzeżonych i od nas kratami, zasiekami, drutem kolczastym oddzielonych. Zaczęliśmy sobie wyobrażać, jak to by było być po drugiej stronie. Czasem przypadek sprawia, mały moment, że się tam trafia. Przeszedł nas dreszcz i poszliśmy jeszcze wzdłuż murów kościoła św. Jana, dalej przy kościele św. Mikołaja z dziurami po kulach z wojny w ścianie i wróciliśmy na koncert.

A wczoraj, gdy Fela tańczyła, do piosenki "My jesteśmy krasnoludki" i robiła do tego układ, to się poryczeliśmy razem z Piotrem (sory, Piotr).

Piękna ta jesień. Zwłaszcza, że jedziemy dziś do Sanoka.

czwartek, 22 października 2015

Zmiany społeczne, porody i sauny

Piotrek pracuje w księgarni. W księgarni 63 w Galerii Osielsko. Mają tam świetne książki, dobre winyle i pyszną kawę - za darmo. Kawę tylko za darmo. Polecam Wam to miejsce, bo jest naprawdę przyjazne i fajnie się tam siedzi. Co prawda, ja tam jeszcze nie byłam, ale Piotrek tak mówi. Że jest klimat. Wierzę mu. Ludzie tam odrabiają lekcje z dziećmi, są warsztaty, no ekstra.
Generalnie sytuacja jest dość kusząca, bo jestem zboczeńcem książkowym - lubię je mieć. Nie, że sobie pożyczę. Ja lubię kupić i mieć. Trochę dlatego tam jeszcze nie byłam.

No, ale chłop czasem coś przywiezie. Np. "Semiotykę kultury", Bogusława Żyłko. Ale przywiózł też coś fajnego. To "Cztery drogi" Kinnunena Tommi, debiutującego w roli powieściopisarza. Historia trzech pokoleń jednej rodziny, w której są silne kobiety, silni mężczyźni i wątek homoerotyczny. Ten wątek rozgrywa się w latach 50. poprzedniego wieku, w fińskiej wsi i represje związane z orientacją są zaskakująco przykre. Ciekawa lektura, do przeczytania jednym tchem. Zaczyna się od historii Marii, założycielki rodziny, która jest położną i pierwsza położnica, do której jedzie (saniami, w zamieci, ona rodzi już czwarty dzień), traci swoje dziecko.
Nie, dobra, nie opisuję tego. Se przeczytajcie.

Zazdrościłam bohaterom, że ciągle chodzą do sauny. Że dla nich sauna przy domu, to jak dla nas kuchnia w chacie. Czuje się w tej książce szacunek dla natury, ciała, zdrowia.
Fajnie jest to opisane też w bardziej współczesnej lekturze "100 fińskich innowacji społecznych" - to również polecam. Gospodarka, polityka, socjal, miks tematów lżejszych i cięższych opisanych w artykułach przez specjalistów. 

A propos położnych, to moja przyjaciółka urodziła. Po dobie w męce (męka mogła trwać krócej, można było dać znieczulenie, ale w "dwójce" nie dają), miała cesarza. I jest piękna córka.
Gdy wysyła mi zdjęcia, wzruszam się na maksa. Z dwóch powodów. Że moja przyjaciółka została mamą (to jest naprawdę doświadczenie życia) i drugi, że mała jej córeczka przypomina mi kiełby, jak takie były. Takie malutkie. I wczoraj mi ta przyjaciółka napisała wiadomość, tak słodką i emocjonalną, że przypomniało mi się, jak mnie hormon rozmiękczał. Jezu, niesamowita ta biologia, chemia, natura.

Też powinniśmy mieć sauny.

poniedziałek, 19 października 2015

Dzielny ojciec

Blog dobija do 28 tysięcy wyświetleń. Mnie dobija mnogość obowiązków, którym naprawdę nie wiem, jak sprostać. Tak sobie marzę, że jest już grudzień, że jedziemy w Bieszczady i se siedzimy przy kominku. I nawet niech deszcz leje i tak będziemy se chodzić po bukowych lasach. No ale wiadomo, lepiej niech nie leje i lepiej niech ja podołam. Nie o wszystkich mych obowiązkach tu piszę. Mam pewne tajemnice, które znają tylko najbliżsi.

Ale zasiałam.

No w każdym razie, jakby kto reflektował na Sylwestra w Bieszczadach, to niech się odzywa. Dobrą metę mamy.

Przede mną wędrówka do żłoba. Dzień jak co dzień. Kto nie ma dzieci, ten nie wie, jakim ten odbiór ze żłoba jest wspaniałym wuefem. Opowiem zatem.

Zawsze idę najpierw po wózek do przyżłobowego garażu. Nasz wózek jest największy, bo to podwójna przyczepka, więc już tam mam rozgrzewkę, lekki slalom. Wjeżdżam nim pod drzwi, zdejmuję kurtkę i idę na piętro po dzieci. Się zaczyna. Dzieci wrzeszczą ze szczęścia i to jest miły element odbioru. Ten moment uwielbiam. Podciągam rękawy, ściskam dzieci, jest super. Potem trzeba je ubrać. Dwie. Nie do końca jeszcze kumate, że trzeba stać przy matce i dawać się ubierać, za to rozbiegające się po żłobie (najczęściej do schodów długich i stromych). No więc ganiam, zagarniam, zbieram, ubieram, pot z czoła ocieram, ubrane na rękach układam i schodzę z piętra do wózka. Odklejam od siebie i próbuję do wózka wsadzić. I wtedy zaczyna się wrzask. Już nie ze szczęścia lecz na wkurwie, hardcorze, ze złości. Jestem stanowcza, wmontowuje dzieci w te siedzonka, niech se nie myślą, do chaty trzeba bezpiecznie dojechać. Więc wciskam je, prawie kręgosłup łamiąc, swój, ich, moralny, każdy.
W końcu jadę, jedziemy, ubieram kurtkę jadąc, Fela zawsze ryczy jeszcze z pięćdziesiąt metrów.

Przejeżdżamy przez plac zabaw, nie wyjmuję ich, zaliczają obecność przez przejechanie tylko.
I już przy domu, przez za ciasne drzwi do klatki, zdejmuję koło, zakładam, wyjmuje dzieci.
One chcą same wchodzić po schodach, więc wchodzą, ja je trzymam, potem Fela już nie chce, się pokłada, płacze. Więc ją biorę i Klarę bo już chcę być w tym domu, więc Klara ryczy też, ale w końcu wchodzimy, rozbieramy i jest ten mikro sukces - dom.

Już się zmęczyłam.

I tak codziennie.

I gdy tak ganiam za nimi, by je ubrać w tym żłobie i już ubieram nawet, kierowniczka nade mną staje i mi mówi, że tata taki cudowny, że tak sobie radzi, że one podziwiają, że super tata i że dwie ogarnia, taki dzielny.

A ja, kurwa? Nie dzielna?

Nie, bo ja matka, a matka ma to we krwi, to ganianie.

Idę po nie.

sobota, 17 października 2015

O babci

Przerwa od bajek. Na chwileczkę. Częstotliwość moich wpisów spadła dramatycznie, ale za to piszę gdzie indziej. I co innego.

Jezus, właśnie ktoś zastukał w psychodelicznym francuskim filmie w telewizji, na który łypię jednym okiem i myślałam, że to na moim balkonie. Zawał. Uff.

Mam taki stres, że zobaczę jakąś zniekształconą twarz przez okno, że umieram na samą myśl. Mam tę schizę przez wujka Pierdziu, brata mojej babci Aurelii, który mieszkał na gdańskich Stogach i straszył. Był cudownym jajcarzem, miał na imię Kazik, ale ciągle mówił: "ja pierdziu", stąd jego ksywka. No, ale właśnie wśród swoich żartów miał i ten, że wychodził z domu, ubierał jedną z wielu swych obleśnych masek - najobleśniejszych na świecie (od jego córki, cioci Lali ze Stanów) i stukał w szybę. Odruchowo gapiłam się w okno, a tam stał potwór. I tak milion razy. Zawsze się dawałam zrobić. Tak jak zawsze ogrywała mnie w karty, tam, na tych Stogach, moja kuzynka Monika. Do dzisiaj łatwo mnie zrobić w jajo (to chyba retro określenie jest). W karty nie gram.

Tak sobie dziś myślałam o mojej babci. Aurelii właśnie. Bo pisałam bajkę o babci dla babci, na jej 80- tkę. Dostałam fajny opis od wnuczki. Że babcia opowiada jej dużo o swoim życiu.
Moja babcia umarła kilka lat temu. Byłam z nią mocno związana. Nie wiem, czy świadomie, czy nie, ale przekazała mi dużo prawd, które dzisiaj są moimi prawdami (ale patetycznie, ale wiadomo, o co chodzi). Powtarzała, że trzeba dochowywać tajemnic, że jak ktoś mi jakąś powierzy, to ma być jak w studni. I, że nie można obgadywać. Z tym drugim to żałowałam, że nie można, bo przecież kto nigdy nie obgadał, niech pierwszy rzuci kamieniem. Ale się staram.
Dużo z babci jest we mnie, czuję to. Czyli babcia ciągle jest.

Aurelka słynęła z ludowych powiedzonek, których miała zatrzęsienie, na każdą okazję. Jedno, które mi się dobre wydaje to takie, że facet powinien widzieć tylko pół dupy. Moje koleżanki też je lubią.

Dobranoc.

wtorek, 13 października 2015

Życie offline

Nie wiem, czy wspominałam tutaj, że mój smartfon dokonał żywota w dzień wyjazdu Piotra do Sanoka. Czyli w czwartek minie tydzień, jak nie jestem on-line 24 godziny na dobę. Wczoraj sprawdziłam, że kupiłam ten model 28 listopada ubiegłego roku. Na początku najbardziej cieszyłam się z aparatu, który w tym telefonie był, bo robił serio ekstra foty. No ale potem? Potem mnie pojebało! Przepraszam za dosadność tego określenia, ale tak, to właśnie mi się stało. Po tygodniu bez tego zżeracza uwagi i czasu, stwierdzam, że była uzależniona. A od czasu gdy mam bloga i "Skrzynkę na bajki", to jestem już w ciągu. Tzn. byłam. No bo smartfon is dead.

I to taka pułapka, że niby nie oglądam telewizji, więc jestem eko, cool, slow life, ale wgapiam się w ekran smartfona jak nastolatka. Ciągle i wszędzie.

Pomyśl, czy też tak przypadkiem nie masz, hmm?

No ale muszę sobie kupić jakiś, to bez dwóch zdań. Żeby foty dzieciom pstrykać i być jednak w kontakcie ze światem.

Wreszcie jesień. Szarość, ciemność, zimno i mżawka. Prawdziwe życie. A ta mżawka myślę na cerę dobra, więc warto na spacery wychodzić.

Wczoraj wracając z pracy i idąc do żłoba, zajrzałam do Primo Cafe, czyli lodów w przesmyku, po smak życia - maxi king. No i to był już dowód na to, że jesień przyszła na stówę, bo Primo zamknęli! Były tam jeszcze panie, które, gdy zobaczyły moją zwieszoną głowę, zawołały mnie i po chwili wręczyły wielki kubeł lodów waniliowo-czekoladowych. W prezencie. Jezu, jakie były pyszne.
No więc czekam teraz wiosny, żeby te lody znowu były. Ale z cierpliwością. Najpierw jeszcze jesienna wizyta w Sanoku, zimowa podróż w Bieszczady, śnieg, mróz, plucha i pierwsze wiosenne burze. Jezu, ale się rozmarzyłam.

Najpierw jednak miliardy obowiązków dnia codziennego. Staram się nie robić sobie zaległości i być ze wszystkim w miarę na bieżąco, ale czasem wszystko wymyka mi się spod kontroli, bo wszystkiego chcę i potem mam za dużo. Teraz tak mam. Stresuje mnie to trochę, ale powoli będę wszystko odhaczać.
Bo przecież w końcu wszystko się układa, coś się udaje, zamyka i tak to leci. Już 34 lata leci.
Ok, lecę po bliźniaczki.

czwartek, 8 października 2015

Melancholia

Dorosłość to ciągłe dylematy. I odpowiedzialność. Gdy byłam nastolatką, marzyłam o byciu dorosłą. Tak o wieku między 20. a 30., bo potem już była starość. Myślę, że nie tylko ja miałam takie fantazje. No a dziś, już po trzydziestce, czyli będąc w okresie starości (jak mi się wtedy wydawało) marzyłabym, żeby ktoś pozwolił mi na chwilę oderwać się od tego wieku, od związanych z nim zobowiązań i trosk.

Ciężki jest strasznie ten tydzień. Bardzo przygnębiający. Taka sobie niby wczesna jesień, która jest słoneczna, kolory pojawiają się na drzewach, ale spod tej pozornej sielanki wygląda niepokój i jakaś taka ostateczność.

Jestem w wirze pracy, wielu zajęć i dziś miałam szansę oderwać się od nich na trzy dni. Pojechać do Sanoka. Z Piotrem i z dziećmi. Bo Piotrek musi tam jutro być. I on pojechał. Sam. A my zostałyśmy. Biłam się z myślami (zawsze mnie ten związek frazeologiczny rozśmiesza, jak sobie to zwizualizuję), robiłam w głowie tabelkę z plusami i minusami, do ostatniej chwili zmieniałam zdanie, aż w końcu odpuściłam. I teraz mi przykro.
Zresztą jestem typem, który przyjemność zawsze przedkłada nad obowiązek (w końcu te obowiązki wypełniam, ale potem), więc tym bardziej mi żal. W Sanoku zawsze jest super.

Ale wyobraziłam sobie mój stres, jak wracam w poniedziałek nad ranem i wszystko nade mną wisi. "Wszystko". Wszystko naprawdę jest w głowie. Mogłam sobie wyobrazić siebie wypoczętą i pełną sił do roboty. Ale nie. Bo w mojej głowie jest ponuro i czarno. I jestem przepełniona smutkiem. Bo moją przyjaciółkę spotkało nieszczęście i myślę o niej ciągle, licząc na to, że dolecą do niej moje współczucie i moc, które jej wysyłam.

Poza tym żal mi było Kiełb, że będą jechać te 600 kilometrów w fotelikach i za trzy dni znowu.

I taka to wczesna jesień. I takie to życie.

wtorek, 6 października 2015

Krótko i na temat

Prawie dwa tygodnie bez wpisu. Mój rekord. Od lipca pisałam prawie codziennie (na początku to nawet kilka razy dziennie), a tu taka przerwa. Praca, dzieci (w katarach), bajki, Prapremiery - czasu jest akurat, żeby jeszcze się zdążyć najeść i wyspać.
Z chorobą dzieci bujałam się od początku żłobka. Pisałam chyba o przebojach w przychodni, do której należymy, gdzie pani doktor, na trzeciej wizycie (drugiej kontrolnej), bez badania Feli (mówiła o niej Felicjan) przepisała jej antybiotyk i sterydy. Nawet nie zajrzała do historii choroby. W miniony czwartek umówiliśmy się na wizytę domową, podczas której lekarz zbadał obie, ocenił, że płuca i oskrzela mają czyste, że to przez katar mają kaszle. Bo oddychają przez usta i wysuszają śluzówkę. Że generalnie trza wodę morską co godzinę lać do nosa, wietrzyć mieszkanie, po zbiciu temperatury wsadzać na 10 minut do wanny do 36 stopni, a po 40 minutach iść na spacer. Od czwartku stosowałam się do tych rad i w niedzielę dzieci miały czyste nosy, spokojnie spały - były zdrowe. Wczoraj poszły do żłoba i chuj, znowu kaszlą. Ok, ale ten temat każdy zna, więc dość o tym.
Prapremiery. Atmosfera w mieście - festiwalowa. Seledynowy kolor wali po oczach z toreb, napisów, ulotek. Ludzi tłum, codziennie spektakle, spotkania, koncerty. Zawsze lubiłam ten festiwal, ale w tym roku czuć nową energię i moc, a jako że zmiany są dobre wtedy, jak są dobre (Donald Tusk tak ostatnio powiedział), no to te są dobre. Widziałam dwa spektakle, byłam na jednym koncercie (Jaaa! - nazwa zespołu - super czad, piątkowe tańce, hulanki, przez które właśnie byłam na tylko dwóch spektaklach, bo w sobotę było źle. Mi było źle). No i dziś idę i jutro. I w czwartek. Chyba że pojedziemy do Sanoka na weekend. Decyzję podejmę w ostatniej sekundzie, bo nic tym razem ode mnie nie zależy.

Bajki, bajki, bajki. Piszę je dzielnie codziennie z przerwami na weekendy. Jakby kto chciał zamówić na przykład bajkę od Mikołaja (ode mnie tak naprawdę), to zapraszam. Wklejam poniżej bajkową próbkę, żebyście wiedzieli, co ja tam wypisuję.

Lew Igor wędrował po otwartej, afrykańskiej równinie w ukochanych, zielonych rajstopach. Wypatrywał kolegów, bo chciał z nimi poskakać. Tata zrobił dla niego i jego brata huśtawkę na gałęzi krzaczka. Igor mógłby się na niej huśtać cały dzień. Najlepiej z książką w dłoniach. 


Któregoś razu, obok huśtającego się lwa, przejeżdżały wozy cyrkowe. Gdy dyrektor cyrku zobaczył lwa w zielonych rajtach, który czyta książkę i siedzi na huśtawce, uznał, że musi mieć go w swojej grupie. Zeskoczył, zaproponował cukierka, a gdy on nie zadziałał, zaoferował kolorowe pisaki (już się dowiedział, że mały lubi pisać). Po chwili lew siedział w wozie obok grubego wąsacza. 


W tym czasie mama pieliła grządki koło domu. Nagle poczuła dziwny podmuch wiatru. Aż przeszedł ją dreszcz. Podniosła głowę i wiedziała już, że musi iść. 


Cyrk zatrzymał się 10 mil od domu Igora. Pracownicy ogrodzili teren i montowali  namiot. Lew podziwiał niesamowitych ludzi i dziwne przedmioty. Był karzeł kulawy, pan wysoki jak drzewo, pani ze stoma pudlami. Lew nigdy nie widział takich dziwactw. Był zafascynowany, ale też trochę zaniepokojony, bo zaczynało się ściemniać, a on nie wiedział, gdzie jest. Powoli zaczynał tęsknić za mamą. Gruby wąsacz nie spuszczał oka z lewka. 


Nagle Igor zobaczył, że do płotu zbliża się mama. Ucieszył się ogromnie. Mama miała takie pioruny w oczach, że dyrektor - gruby wąsacz, wypuścił lewka bez gadania. I dał mamie cztery darmowe zaproszenia na cyrkowe występy. Mama powiedziała, ze woli oglądać zwierzęta na wolności i podziękowała za bilety. 


Igor przytulił mocno mamę i wyszeptał jej do ucha, że już nigdy nie oddali się z obcymi  i, że bardzo ją kocha.

Takiej bajki już drugiej nie będzie. Każda jest inna, pisana na podstawie pięciu cech charakterystycznych głównego bohatera, trzech rzeczy, które lubi no i muszę wiedzieć, jakim jest zwierzątkiem. To jest akurat bajka dla dziecka, ale piszę też dla dorosłych. Więc jakby co, to polecam fanpage "Skrzynka na bajki" na facebooku. Zamawiajcie.

Aha, Fela chodzi <3.

Dorosłość Klary.


W czwartek, przed lekarzem, poszłam po dzieci do żłoba za szybko i miałam kwadrans w słońcu, na trawce, z książką "Obłokobujanie" Patti Smith, z widokiem na plac zabaw, gdzie czasem bawią się moje córki ze żłobkowymi kolegami. To był super moment dnia. Nawet tygodnia.