Obserwatorzy

poniedziałek, 21 grudnia 2015

Świąteczna depresja

Augumentin - taki mam nastrój świąteczny.

Klara ma zapalenie oskrzeli. W zeszłym roku dzień przed wigilią trafiliśmy z Felą do szpitala. Wyszliśmy dzień po świętach. W tym roku jako rodzina patchworkowa z dwóch przeciwległych końców Polski pochodząca (w jednym z nich żyjąca), mieliśmy ogromny problem z ustaleniem, gdzie święta.
Zdaje się, że Klara rozwiązała nasz kłopot. Tysiąc razy wolałabym iść na jakikolwiek kompromis, ale żeby była zdrowa, no ale jest, jak jest. Jako osoba dorosła mam taką refleksję, że święta dla wielu są momentem kryzysowym, kłótniogennym i frustrującym. Dla mnie te są. Tzn. ten okres przedświąteczny, co jest taki nakaz radości i miłości. Że te wszystkie piosenki, światełka, gwiazdory i ciepłe reklamy, a tak naprawdę każdy chce jechać do swoich, albo u swoich zostać i się kłóci.
To taka sama blaga, jak różowe słodkie bobasy reklamujące macierzyństwo. A pod dywanem połogi, odchody porodowe i rozpady związków i mega stres o zdrowie dzieci.

No więc nie piekę pierników. Mam choinkę piękną, pachnącą, rozłożystą, na której są lampki i łańcuch 30 cm z siana. Mama mi da jutro po babci bombki, żebym miała tradycję.

Żal mi Klary, że musi to pić. Może gdybym była większą znachorką albo ekomamą, to bym ją jakimś naparem wyleczyła.
Ale nie jestem, więc leczę antybiotykiem. Teraz to mam tylko nadzieję, żeby szybko wyzdrowiała i żeby jej już nigdy smarki oczami nie leciały.

Z fajnych rzeczy, to spotkałam się dzisiaj z Justyną Niebieszczańską, z którą przez godzinę (ponad) rozmawiałam o Skrzynce na bajki. Od nowego roku czeka mnie dużo nowych wyzwań, a Was dużo niespodzianek. Będzie pięknie.
No dobra. Kończę, bo muszę napisać jeszcze dwie ostatnie bajki świąteczne. Dzieci śpią.

PS. No i jeszcze ta tyrka gospodyń domowych związana z gotowaniem, sprzątaniem, ogarnianiem prezentów. Jezus. Mam dwie wizje-marzenia tych dni. Jedno, że to właśnie my przygotowujemy święta i zapraszamy gości do siebie, a druga, że gdzieś jadę. W pizdu. Sama.

wtorek, 15 grudnia 2015

Dzieci i Tove

Wczoraj rano Piotrek odstawił dzieci do żłoba, po czym po chwili do mnie zadzwonił z informacją, że zapomnieliśmy, że tego dnia przychodzi do żłoba fotograf. Zorientował się po dzieciach odstrojonych w kokardy, białe rajstopki i sukienki. I muszki. A nasze poszły w samych rajtach i bodziakach. "Będą się z nich śmiać", stwierdziłam i pognałam do nich z sukienkami w torbie. Gdy dobiegłam, okazało się, że już po zdjęciach. I że my naszych do zdjęć nie zapisaliśmy (nie wiedziałam, że trzeba zapisać). A grupowych nie było, bo niektórzy rodzice nie wyrazili zgody. Mnie nikt nie pytał, a bym się zgodziła.

Po południu odebraliśmy je i wróciliśmy do domu. Piotrek postanowił poćwiczyć. I Klara ćwiczyła razem z nim. Potem włączyłam płytę "Home" Oly (fajna, choć zupełnie nie do ćwiczeń, chyba że pilatesu) i Fela zaczęła tańczyć. Piotrek nakręcił film z ćwiczącej Klary i tańczącej Felki, a potem, jak chciałam odtworzyć, to go nie było. Bo w telefonie nie było karty.

No więc nie będziemy mieli żadnych zdjęć i filmów, bo jesteśmy nierozgarniętymi rodzicami.
Za to mamy prześmieszne dzieci, które codziennie są coraz mądrzejsze, sprawniejsze i słodkie.

Róbcie dzieci.

P.S. Przeczytałam książkę "Uczciwa oszustka" Tove Jansson i bardzo ją polecam. Zwłaszcza na tę porę roku.

środa, 9 grudnia 2015

O srokach, które ciągną za ogon

Ładnego ma pani doktor, hmm... precla pod szyją - powiedziałam do lekarki, która szczepiła dziś moje dzieci na Odrę.


To była moja odpowiedź na miłe słowa pani doktor, która między badaniem serca Klary a sprawdzeniem gardła, skomplementowała mnie słowami:
- Wow, mama! Jaka stylowa! Tak trzymać!
Szybko zlustrowałam lekarkę i uwierzyłam, że moda to jej konik, po nonszalancko zawiązanej czarnej kokardzie pod kołnierzykiem koszuli w kropki. Pani doktor, wiek 60 +, spojrzała na mnie z serdecznym politowaniem. Precla. Zapomniałam słowa kokarda.

Praca domowa


W poniedziałek zaczął się drugi tydzień wagarów dzieci od żłoba. W poprzednim były chore i trzeba było “szyć”, by ktoś zawsze był z nimi w domu. W tym są już zdrowe, ale ze względu na dzisiejsze szczepienie nie poszły do żłobka, by nie złapać jakiegoś wirusa/bakterii/choroby/syfu. No chcieliśmy je w końcu zaszczepić. I się udało. Ale wczoraj i przedwczoraj już nie szyliśmy. Jak przystało na prawdziwy, tradycyjny podział ról, Piotr poszedł do pracy, a ja zostałam z dziećmi w domu. Tylko, że to,
że nie ruszyłam z domu, nie znaczy, że nie pracowałam.
Rano dzieci robiły rozpiździel. One są w fazie szarańczy, czyli gdzie idą, tam sieją zniszczenie. Oczywiście czytałam im bajki, puszczałam muzykę, tuliłam, śpiewałam. Bawiłam. Tak, wkładałyśmy takie figurki w dziury o figurek kształtach. Niestety obok fazy szarańczy mają aspirację do kadry w zapasach i ćwiczą na sobie podczas kłótni o np. klocek. Tych samych klocków jest milion, ale o tym jednym wybranym przez jedną marzy druga. I już jest powód do bitki i jęków (słabą mam tolerancję na jęki).
Jak było cicho, to się cieszyłam, bo mogłam, a) dokończyć bajkę,  b) zająć się pracą dla MCK, c) umyć się, pomalować, ubrać.
I przygotować do rozmów - w poniedziałek z dziennikarką Gazety Pomorskiej, we wtorek z Miast Kobiet i BiKu. Wykorzystywałam na to mój "czas wolny", czyli przerwę od godz. 12 do 14, gdy dzieci szły spać. Po południu przyjeżdżał “mąż” i ojciec.
Wczoraj wieczorem poszłam biegać.

Fajnie wśród dorosłych (czasem)


A dziś po pracy (bo po szczepieniu Piotr został z dziećmi) poszłam na warsztaty z doskonalenia pisania bloga, prowadzone przez Justynę Niebieszczańską. Ten wpis zresztą, w dużej części, na nich powstał. Wprowadziłam pewne zmiany na blogu, co mam nadzieję Wam się podoba. Może rzeczywiście zostanę przy śródtytułach? Justyna, dzięki <3


poniedziałek, 7 grudnia 2015

Bajka świąteczna



Dzień z dziećmi. Był bardzo owocny i przyjemny. Stemple okazały się być super prezentem. Dzieci zajęły się stemplowaniem wszystkiego przez dobre pół godziny (babciu - Mikołaju, teraz to "wszystko" pierzesz). W tym czasie napisałam bajkę. Na urodziny dorosłej osoby, co było fajną odmianą, gdyż przed świętami mam głównie zamówienia na bajki dla dzieci (co też jest oczywiście fajne). Poniżej niespodzianka - bajka, dla przyjaciół z Francji, którą publikuję, bo do nich poleci po francusku.

"Wilk Alfred i kuna Valérie mieszkali na francuskiej prowincji. Byli razem bardzo szczęśliwi. Przez cały rok żyli w zgodzie (w miarę), aż przy chodził grudzień i czar pryskał.
- O nie, znowu święta - jęczał wilk.
- No, a co Ci się w tych świętach nie podoba? - pytała kuna.
- Bo wszyscy chodzą tacy poddenerwowani i jest tyle obowiązków - wytłumaczył.  - Nie ma w tym przyjemności. Jest tylko przymus. I jeszcze w ogóle nie ma czasu na miłość - zakończył.

Valérie pomyślała sobie, że w ogóle Alfreda nie rozumie. Dla niej tradycja związana z przygotowywaniem potraw na wigilię, kupowaniem prezentów, sprzątaniem całego domu przed uroczystą kolacją, to była sama przyjemność.

- Alfred. Poćwicz ze mną jogę - zaproponowała. - Wyluzujesz się.
- Ha, ha, ha. Dobry żart. Chcę mieć jeszcze sprawny kręgosłup przez kilka lat - powiedział wilk i zmienił kanał w telewizorze.
Kuna postanowiła zrobić podstęp. Zawołała Alfreda, żeby niby pomógł jej przy sprzątaniu pokoju, a tak naprawdę przeprowadziła z nim lekcję jogi.

Wilk oddychał głęboko, zginał się, rozciągał i robił to wszystko w ciszy. Po tym zadaniu był  wyciszony i spokojny.
- Valérie, co ty mi zrobiłaś? - zapytał.
- Nic - odpowiedziała zadowolona.
Jasne, nic - pomyślał Alfred. - Zawsze mówi nic, jak jest „coś”. Ale najważniejsze, że dobrze się czuję.

Wilk jeszcze trochę narzekał na święta. Na przykład, że tyle czasu trzeba przygotowywać jedzenie.
- Ale Alfredzie, przecież potem lubisz to jeść, prawda? - zapytała Valérie.
- No tak - stwierdził wilk.
- A ja bardzo chcę, żeby nam to smakowało, więc wkładam w to serce. Pomóż mi może lepić pierogi. Będzie szybciej - zachęciła .
Wilk uznał, że to rzeczywiście dobry pomysł. Poza tym wałkowanie ciasta wydało mu się bardzo erotyczne. Nabrał ochoty na igraszki. Kuna zresztą też. Nawet nie wyszli z kuchni. W bardzo dobrych nastrojach skończyli lepienie i jeszcze ugotowali barszcz.

Do kolacji wigilijnej Alfred siadał spokojny, wyciszony i w ogóle nie zdenerwowany. Kuna wyglądała bardzo elegancko i błyszczały jej się oczy.
- Valérie! To dziwne, ale te święta są naprawdę wspaniałe! Przygotowaliśmy je razem, mieliśmy czas na miłe rzeczy i jeszcze sprytnie sprawiłaś, że ćwiczyłem jogę! ( - He, he, przejrzałem Cię - pomyślał cwanie Alfred. - Wiem, że to była joga).
Valérie uśmiechnęła się do wilka i wręczyła mu prezent. To była cała dyskografia Zbigniewa Wodeckiego.
Alfred się bardzo ucieszył.

Jak się można domyśleć, ta wigilia odbyła się bez kolęd"

niedziela, 6 grudnia 2015

Mikołajki i problemy metrażowe

Mikołajki. Ostatnie mikołajki, kiedy nasze dzieci nie trybią, że w ten dzień dostaje się prezenty, że trzeba czyścić buty i że się ich potem wypełnionych podarunkami szuka. Ale spoko, mikołaj u nas był. Przyniósł im po koniu (maskotce). U mojej mamy Mikołaj zostawił dla nich pisaki i stemple.
Nasza chata ma 47 m kw. By zyskać dodatkowy pokój, kuchnię zrobiliśmy w salonie (duże słowo). Życie głównie kręci się w tym salonie właśnie. Nasze (dorosłych) i dzieci. Rodzinne życie. Więc codziennie rozsypane są tu klocki, takie tekturowe pudełka, które można ułożyć w piramidę, albo złożyć jedno w drugie (wtedy nie zajmują dużo miejsca), miliard książeczek z bajkami i kilka pluszaków. I zawsze, jak ten syf zaczyna się tu piętrzyć, niczym fala tsunami, huragan, lawina, katastrofa po prostu, to myślę sobie: "ZEN, wszyscy tak mają, olej, nie patrz, zostaw, nie ma tego, luz". Ale po chwili naprawdę wiem, że to jest, widzę to, potykam się o to, no nie da się nie widzieć, więc sprzątam. I tak kilka razy na dzień, bo one to ciągle robią na nowo. Minimalizm to mój ukochany nurt teraz i najchętniej wszystko bym wyrzuciła. Wszystko.
Zmierzam do tego, że za chwilę  Boże Narodzenie i gwiazdor, potem Wielkanoc i zając, potem urodziny, imieniny, dzień dziecka, ciągle pretekst do kupowania rzeczy. A ja ich w chacie nie zmieszczę. No nie zmieszczę, będę się potykać o te pisaki teraz i stemple, już się potykałam dzisiaj.
Co się robi z tymi wszystkimi rzeczami? Małe dziewczynki mają miliardy laleczek, figurek, królowych lodu, petschopów, monster high, tęczowych kucy i innych. Rodzice, gdzie wy to mieścicie? Co z tym robicie? Po co to w ogóle jest? Te wszystkie prezenty dla dzieci, to marnowanie hajsu i środowiska. I miejsca w chacie. A dzieci i tak się z nich nie cieszą za długo z moich obserwacji.
Może by tak kupować żarcie? Się zje i po kłopocie. Albo zbierać na podróż?
Nie będę chodziła do sklepów. Tylko po jajka i mleko i chleb.


czwartek, 3 grudnia 2015

O zabawach z dziećmi

Położyłam je. Śpiewają piosenki, gadają (w swoim języku), a co jakiś czas wydają dziwne jęki. Jęki buntu, że nie chcą leżeć. A ja wiem, że południe, to pora drzemki w żłobie i będę się tego trzymać.
Zwłaszcza po takim poranku jak dziś. Dwa razy wylanych sikach z nocnika, rozrzuceniu kanapek (oczywiście masłem do dołu), Feli walenia czołem o podłogę. O, teraz Fela wydaje jęki diabła, czyli jest szansa, że wkrótce zaśnie.
Na godz. 14 idę do pracy. Mam dziś ostatnie spotkanie dzikiej kuchni. Będzie komplet osób i będzie super. Przychodzi dziennikarka z Miast Kobiet, żeby zrobić o nas reportaż. Muszę dziś jeszcze poprawić wniosek do miasta, napisać sprawozdanie po wystawie i bajkę. Jak ma się bliźniaki na chacie, to nie powinno się pracować. Jeszcze tydzień bez żłoba nas czeka, bo w następną środę szczepimy je na pneumokoki (ortodokski antyszczepionkowe, nie linczujcie mnie za to) i one musza być zdrowe. A starzy, niestety, często oddają chore dzieci (Klara miała przez to dwa razy zapalenie spojówek), więc nie chcemy ryzykować.
Stwierdzam, że nie umiem się bawić z dziećmi. Piotrek jest mega utalentowany w tym temacie, a ja nie. Ja mogę czytać bajki, przytulać, ale nie umiem się bawić. Macie też to? Myślałam, że jak one dwie, to się same będą bawić. Tzn. razem. Ale nie. Gdy tylko siadam do pracy przy nich, to natychmiast są przy mnie i chcą robić to samo. Tym samym pisakiem, w tym samym zeszycie. To jest w sumie słodkie, jak bardzo mnie naśladują. Kremują sobie buzie (sudocremem), uwielbiają, gdy smaruję im usta przed wyjściem na dwór. No, ale z zabawami jest krucho. Spacery super, ale zabaw nie znam. W plażę znam. Że się leży.
To podobnie, jak z gotowaniem Że codziennie trzeba wymyślić jakiś obiad. To jest jakiś obłęd z tymi obiadami. Tu też Piotrek wygrywa.
Dlatego żłobek jest super. Bo tam są panie, które z dziećmi malują, bawią się w pociąg i inne. I gotują zbilansowane jedzenia, więc moje dzieci mają wszystko to, czego im trzeba.
A jak jest taki tydzień, że one chodzą rzeczywiście przez cały do żłobka, a ja pracuję, to w piątek już jestem tak stęskniona za spędzeniem z nimi całego dnia, że nie mogę się doczekać soboty.
Macie też tak? Miejcie z tymi zabawami.