Obserwatorzy

poniedziałek, 30 maja 2016

Majowe



I tak to jest z tymi miesiącami, które są fajne. Był maj i już go prawie nie ma. Za chwilę będzie po czerwcu, a potem znowu luty.

Mało miałam czasu na wpisy w tym maju. Z każdym dniem jednak ilość pracy malała wprost proporcjonalnie do tego, jak rosła nasza aktywność towarzyska. „Nasza”. Bardziej moja.

Po drodze były drugie urodziny naszych córek, które odbyły się w Skrzynce na bajki i mimo średniej pogody było ekstra. Gdy nie lało, wypuszczaliśmy dzieci na podwórko, a one biegały i się cieszyły. Dużo było gości, dzieci w podobnym do Klary i Feli wieku i już sobie wyobrażam, jak to będzie z roku na rok coraz fajniej na tych urodzinach. Że będą się wszystkie razem bawić. 
A potem będą osiemnastki i znowu będzie stres. Ale to jeszcze trochę. 






W skrzynce napisałam jeszcze kilka bajek, a potem był kolejny długi weekend z bożym ciałem po środku. W minionym tygodniu to było. Codziennie ktoś nas odwiedzał, albo odwiedzaliśmy my. Taras nasz działa na pełnych obrotach, a ja tylko dokładam mu nowe kwiatki. Dostaliśmy od znajomych, którzy wyprowadzają się z domu z wielkim balkonem do domu z małym, pełno donic z pnącymi się roślinami i tujami. Te pnące ściągnęliśmy ze ściany z nadzieją, że i u nas przykleją się podobnie, ale niestety, nasza zaprzyjaźniona botaniczka poradziła nam obciąć te wije i poczekać na nowe. No to czekamy. Czekamy też, aż zakwitnie zasadzony obok tui ziemniak. Ponoć pięknie kwitnie. Na razie rosną mu liście jak oszalałe. I dwa krzaczki pomidorów, które dzieci dostały na urodziny, też rosną jakby się ścigały.

I tak jak dzisiaj trzeba było wstać i iść do pracy, to naprawdę miałam to uczucie z czasów szkolnych,  gdy trzeba było po feriach wrócić do szkoły. Brrr. 

Teraz leje. Burza gdzieś tam sobie wędruje, bo co jakiś czas ostro grzmi. Siedzę przy otwartych drzwiach na taras, słyszę ulewę, a z drugiej strony chaty Piotra czytającego dzieciom bajkę. Dzisiaj, gdy on robił obiad, my bawiłyśmy się na tarasie w namiot. Kładę koc, na nim kładziemy się my, a potem nakrywamy się kolejnym pledem i one się na maksa cieszą, że mogą sobie tak poleżeć. Oczywiście leżą sekundę, potem wstają, gdzieś lecą i wracają. Cały czas przy tym piszczą. Dobiegają do mnie (bo ja sobie pod tym kocem leżę bez biegania) i pytają czy na przykład boli mnie czoło. Nie czekają na odpowiedź, tylko całują w rzeczone czoło i stwierdzają, że "już nie boli". Potem całują moje poliki, nos, brodę i włosy. I czasem oczy. I nogę (serio). Dzieci naprawdę naśladują wszystko, bo przecież ja też je całuję w obolałe miejsca i stwierdzam następnie, że "już nie boli". Magiczną moc matczynych pocałunków mają również te córkowe.
No i ja w tym upozorowanym namiocie czytam. Czytam teraz "Ciemno, prawie noc" Joanny Bator. Nigdy wcześniej nie czytałam nic jej, bo znałam felietony z jakiejś babskiej gazety i jakoś mnie nie urzekły (wkurwiały mnie). I tak się ostatnio zgadałam przyjaciółką ze studiów, że czytam "Łaskę" Anny Kańtoch i że ta moja Anka chętnie by przeczytała i może mi polecić Bator i sobie pocztą powysyłałyśmy te lektury wzajemnie. No i śmiesznie, bo obie książki są o zaginionych dzieciach, które próbuje odnaleźć samotna kobieta z bardzo ciężkim, traumatycznym wręcz dzieciństwem. No aż tak śmiesznie to nie jest w sumie, bo dołujące bardzo są te lektury. Mroczne. Ale dobrze się je czyta, więc jest jak zwykle, że obowiązki domowe (każde) stawiam na ostatnim planie, bo czytam.

A propos wakacji, to sobie ostatnio myślałam, że z roku na rok są one coraz łatwiejsze (myślę o czasie już z dziećmi, bo wcześniej było zdecydowanie łatwiej). Że te pierwsze to były mocno stacjonarne (chociaż to był cały rok wakacji, bo macierzyński, więc wyjechaliśmy w innym terminie, ale łatwo nie było), kolejne, te w zeszłym roku były spoko, bo dzieci starsze już wszystkożerne, ale jeszcze nie chodziły, a w tym roku, to już normalne dzieci, chodzące, gadające, więc już nie mogę się wyjazdu doczekać. Chociaż jeszcze nie wiem dokąd.

Czuję wakacje, lato, upał, relaks, wycieczki - na pracę tu miejsca nie ma. 
Jeszcze trochę.

sobota, 28 maja 2016

Łopienno. Podróż sentymentalna

    Łopienno. Wieś w Wielkopolsce, które pamiętam z dzieciństwa jako krainę mlekiem i miodem płynącą, Eldorado, błogi sen. Pachnący drożdżówką, kościelnym kadzidłem (stęchlizną też) i siarkowodorem.

    Do Łopienna jeździłam co roku na wakacje do cioci Feli, siostry mojej babci. Ciocia Fela była katechetką a jej mąż, Iguś – organistą. Mieszkali tuż przy kościele, w którym wujek grał do mszy, a ja bałam się histerycznie ślimaczych schodów, którymi wspinałam się z babcią i ciocią na chór. Na te msze. 
    Ten kościół tak pachniał, że gdy dziś włożyłam głowę przez okno i się zaciągnęłam, to aż mnie przeszedł dreszcz, że zaraz ktoś mi znowu każe wejść na to kościelne pięterko, a mi się zakręci w głowie od ślimaczych schodów (i kazania). Jak wtedy, gdy byłam dzieckiem.

    Dziś pojechałam tam ze swoimi dziećmi. W ich wieku jeździłam do Łopienna z moją mamą. Siedzieliśmy całą rodziną na plaży, kąpaliśmy się w jeziorze. Ciotka Fela przebierała się za lwa jezior i z widłami wychodziła z szuwarów, a my sikaliśmy ze strachu. A potem śmiechu. W tym jeziorze łowiłam raki, pływałam na plecach dziadka, utopiłam małe radyjko wujka Igusia (on je potem wyjął, wysuszył i działało jeszcze kilka lat).
    Jeździli tam kuzynowie mojej mamy z żonami i dziećmi, a potem właśnie ja z babcią a dzieci kuzynów mojej mamy - sami. Bo byli ode mnie dużo starsi. Moje kuzynki zawijały sobie włosy na papiloty a potem w lokach szły na dyskotekę. Bardzo chciałam chodzić z nimi, więc żeby mnie zniechęcić, opowiadały mi straszne historie. 
    Był jeszcze starszy kuzyn. Kiedyś w trakcie zabaw w podchody, gdy byłam z nim w parze, schował się ze mną w kostnicy, w tym kościele przy domu cioci. I powiedział, gdy tam siedzieliśmy, że mam być cicho, bo tam jest trup. Prawie był trup - mój.

    Pamiętam też wędrówki po Łopiennie i traumatyczne przejścia przy ośrodku dla niepełnosprawnych umysłowo dziewcząt prowadzonym przez siostry zakonne. Trochę lubiłam tam chodzić, a trochę się bałam, bo gdy szłam z kuzynem to te dziewczyny, które bez majtek bujały się na huśtawkach, podbiegały do płotu i podnosiły sukienki. I śmiały się dziko i krzyczały.
    A potem wracaliśmy do cioci, braliśmy wielki garnek ustawiony na stelażu po dziecięcym, głębokim wózku i szliśmy do zdroju po wodę. Z górki. Wracaliśmy po drodze wylewając pół gara, bo zawsze było strasznie śmiesznie no i się po prostu wylewało.

    Największą traumą łopieńskiech wakacji było jednak korzystanie z wychodka, w którym żyły miliony różnych gatunków pająków.

    Na podwórku stała studnia, ten wychodek i takie jakby stajnie. Z podwórka szło się ogrodem porosłym na wzgórzu nad to jezioro z rakami i pomostem.
    Na tym podwórku bawiłam się kiedyś z kuzynkami w księżniczki. Biegałyśmy w za wielkich fartuchach cioci i skakałyśmy po schodach. Ja raz tak skoczyłam, że uderzyłam głową w mur i rozbiłam sobie łuk brwiowy. Tata złapał wtedy stopa i po chwili szyli mi to w szpitalu w Gnieźnie.
    Przed domem cioci był kawał przestrzeni wyłożony kocimi łbami, między którymi w dniu odpustu, 15 sierpnia, szukałam z łopieńskimi koleżankami złotych pierścionków z czerwonym oczkiem. Mam wrażenie, że całe życie Łopienna działo się przed cioci domem. Albo za.

    Gdy dziś tam byliśmy, wszystko wydało mi się mniejsze. Ale równie ładne i porządne jak kiedyś. Domki, które stoją wzdłuż ulicy są kolorowe, mają takie schody małe przed każdym wejściem i równo przystrzyżone trawniki.

    Tylko u mojej cioci na podwórku jest punk rock.
    W domu cioci mieszkają dziś zupełnie inni ludzie i jest kanalizacja w chacie. Ale to, co tam wyprawia przyroda, to jest coś niebywałego. Chcieliśmy zejść koło cioci domu nad wodę, ale się nie dało. Pokrzywy stworzyły zasieki, a nad nimi huczała armia latających owadów. Uznaliśmy, że zejdziemy gdzie indziej.
    Tej drogi z z podwórka cioci przez ogród na wzgórzu już nie ma, bo ci nowi postawili tam płot.

    Zeszliśmy w innym miejscu. Tam spotkaliśmy pana, którego, jak się okazało po krótkiej rozmowie, na jego ślub wiózł mój dziadek swoim dużym, białym fiatem. Pan wypytał mnie o mamę, jej brata, moich dziadków.
    Moi dziadkowie już nie żyją. Nie żyje ciocia Fela, wujek Iguś. Przez chwilę byli tam dziś ze mną. Ciocia piekła drożdżówkę (której nikt nigdy później nie przebił), a wujek schodził po popołudniowej drzemce z pięterka ich domu na kawę.
    A ja stałam na dole i wołałam do niego: „Igo! Kawa!”.
    Miałam dwa lata.
    Jak dzisiaj moje dzieci.

     Szkoła Podstawowa w Łopiennie. Urzekło mnie to wejście i budynek.
     Na przeciwko szkoły jest plac zabaw, z którego skorzystaliśmy, gdy Fela spała w aucie.
     Po lewej jest ściana domu cioci. Jest pewna tajemnica rodzinna związana z tą uliczką, ale nie zdradzę jej na blogu. Na żywo mogę. Za mną brama, gdzie właśnie przyroda stworzyła zasieki i nie mogliśmy zejść nad wodę.
     Kościół sąsiadujący z domem cioci, w którym są te schody i grał wujek. I kostnica.
     Wdychamy z Felą (chyba już wiadomo, czemu Fela) zapach kościoła. Czuję go jeszcze teraz, w domu.
     Zdrój, w którego pobieraliśmy wodę. Ucywilizował się.
     Zasieki.
     Tajemna uliczka od drugiej strony.
    Klara na murku przy cioci podwórku.
     Fela tamże.
     Przed domem cioci.

    Nad jeziorem.



wtorek, 3 maja 2016

Majówka, dzień ostatni, więc w końcu wycieczka

Dziś rano poczułam zew podróży i postanowiliśmy, przy śniadaniu, że jedziemy gdzieś pociągiem. Skontaktowaliśmy się ze znajomymi, którzy też chcieli gdzieś jechać (bo w majówkę czuje się taki wręcz trochę przymus wyjazdu, a że ostatni dzień jej nadszedł, no to trza było jechać) i okazało się, że jadą z nami i jedni również wybierają pociąg, a drudzy auto.


Do pociągu mieliśmy półtorej godziny, więc na przyspieszonych obrotach (na maxa) wyszykowaliśmy się i dzieci na wycieczkę. Ja np. zrobiłam sobie makijaż, ale nie zdążyłam umyć zębów (są pewne priorytety). Bez żadnej kanapki, ciasteczek, jabłek, herbatki i wody, bez żadnego jedzenia czyli, w święto narodowe (i Piotrek mówi, że kościelne też) poszliśmy na dworzec. Po drodze spotkaliśmy ziomków i wspólnie doszliśmy do kas. Na dworcu kupiłam ciastka i wodę, więc już, jako matka, byłam spokojna. Weszliśmy na peron, na którym nie było nikogo, bo, jak się okazało, sekundę wcześniej odjechał nasz pociąg.
Wróciliśmy do kas, wymieniliśmy bilety, wypiliśmy kawę i ostatecznie wsiedliśmy w pociąg do Katowic, którym dojechaliśmy do Solca Kujawskiego.






Na rynku doszli do nas ziomki, którzy przyjechali autem i razem, ulicą Do Wisły (albo Ku Wiśle), doszliśmy do Wisły. Przypomniało mi się, że w Solcu właśnie, koleś złowił suma mierzącego 220 cm, ważącego 64 kilogramy, będącego długi czas bohaterem moich rożnych fantazji (takich raczej dość przerażających, moich ulubionych).


Ładnie tam bardzo nad tą Wisłą. Przeszliśmy się kawał wzdłuż niej, wszystkie dzieci (oprócz Feli) po drodze padły, a my wyżeraliśmy im te ciastka i obserwowaliśmy runo, co tam rośnie, co można zjeść. 








I ptaki obserwowaliśmy. I generalnie wszyscy wiemy, jak wygląda wrona, sroka, gołąb i wróbel. I mewa. I jaskółka.
Doszliśmy do takiej stróżki i tam uznaliśmy, że możemy zawrócić.




Wróciliśmy do stanicy wodnej Solec Kujawski,




gdzie wśród mleczy i tasznika dzieci biegały, a my za nimi z aparatami próbując uchwycić je w kadrze a la Chełmoński. Z marnym skutkiem.







Tam skończyły nam się wszystkie zapasy, więc uznaliśmy, że wracamy na rynek, bo tam widzieliśmy szyld z napisem „Italiano” z tłem z włoskiej flagi, no i, że tam zjemy pizzę. Okazało się, że to sklep odzieżowy, ale pizzerię znaleźliśmy również, kilka przecznic dalej.
I zjedliśmy tam naprawdę pyszną pizzę.


Znajomi z auta pojechali do domu autem, a my pociągiem.


W Bydgoszczy Fela ze zmęczenia dostała pierdolca, po czym po 15 minutowym ryku (na moich plecach, w moje ucho, więc ja pierdolec też) zasnęła i poszliśmy nad Brdę zobaczyć żywych przechodzących przez rzekę. Czyli Mistrzostwa Świata w Przechodzeniu przez Rzekę. Popatrzyliśmy chwilę, bo to fajne jest, ale nas, po tym Solcu, zmęczył hałas, gwar i tłum i wróciliśmy do domu.




Podjęłam znowu próbę czytania,



ostatecznie zaczęła się burza (jeah), Piotr ugotował leczo, a dzieci poszły spać. Klara zanim zasnęła, zjadła mi pomadkę ochronną. Eko, więc nic jej się nie stanie, ale jak eko (do tego mango), to droga, więc żal. Ostatecznie ją wypluła do szklanki, więc tym bardziej żal.


Poza tym Piotr kupił im Kubusie do picia, takie słodkie ulepki, a one zawsze tylko wodę piją, więc teraz leżę na sofie, która wchłonęła z pół litra tego soku. Na szczęście ma taki kolor (sofa), że nie widać.



Idę czytać.

poniedziałek, 2 maja 2016

Majówka, jeszcze tylko jeden dzień

Majówka dzień trzeci. Mam wrażenie, że my też je powoli męczymy. Że już chętnie poszłyby do żłobka, do swoich ziomków, na zabawy.

Dziś rano, jak zwykle wstały o 7 poprosiły o mleko, nocnik i ciuchy. Potem zjedliśmy śniadanie. Przy tym wszystkim jest strasznie dużo biegania, one ciągle zdejmują spodnie, pieluchy, trzeba im to w kółko zakładać, potem afera o kredki, puzzle, klocki i kartkę. I w końcu, jak widzę, że ojciec siedzi z gazetką i pije kawę, no to ja też sobie kawę robię, biorę książkę o romansie i kładę się do łóżka poczytać. Oczywiście nie zostawiam ich tak ot tak, tylko z kolorowankami, zaostrzonymi kredkami z porządkiem na ich stoliczku. W ich pokoju (to rzadkość świata, że one się tam bawią).

Więc leżę i czytam, stronę czytam, i nagle jest. Stoi przy mnie i się gapi. I gapi i gapi, więc pytam, co chce? A nic tak se przyszła, bo rysowanie ją znudziło i u mamy lepiej. No to mówię, wskakuj tu Klara pod kołdrę, weź książkę razem poczytamy. Ale nie. Za okulary me na szafce nocnej leżące chwyta, bo ja krótkowidz, więc do czytania nie wkładam. Mówię, że nie wolno, ona ciągnie, szarpanina się wywiązuje i w końcu ona, buch, pada na szafkę, kawę strąca, kawa na łóżku, książce (sory Rychu, odkupie Ci), ścianie, pościeli. Wiec wstaję, to wszystko zmywam, zdejmuję, ścieram. Ta wróciła rysować. Uporałam się z tym syfem, już nie kładę prześcieradła, jeszcze jedną próbę czytelniczą podejmuje, okulary zdejmuję, moszczę się, czytam. 

Nagle jest. Druga, to samo się powtarza. Bez kawy, bo odpuszczam, ale za okulary ciągnie. Fela, mówię, nie wolno, ta mi się śmieje w twarz i ciągnie za uszko. W końcu pasuje, prycha, wychodzi. 

I w końcu dwie wpadają, z jedną kartką, aha, mówię, afera będzie. I jest, o tę kartkę, bo jedna drugiej wyrwała i ryczą i drą się, więc ja już nie mogę, wyskakuję z tego łóżka koc po drodze porywam, na balkon idę, pierdolę. Ojca po drodze mijam, on sobie w spokoju noga nogę, przez telefon rozmawia.



Teraz cisza, śpią. Czekamy na przyjaciół, co w drodze z północy na południe na obiad wpadną. A potem na grilla jedziemy. Z nimi. Z dziećmi. Kochanymi, słodkimi dziewczynkami. 
Ciekawe jak smakują dziewczynki z grilla?

Gdy dzieci śpią, matki siedzą i patrzą.I palą.



fot. Sławek Janicki