Obserwatorzy

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Ethno Port 2016



Tak się składa, że mam naprawdę super pracę i w delegację pojechałam na Ethno Port. Dziewiąta edycja poznańskiego festiwalu odbyła się w miniony weekend na zamku.
Nie załapałam się na bilet na koncert otwarcia, ale nie żałowałam, bo świętowałam w tym czasie urodziny przyjaciółki, u której się zatrzymałam i spotkanie z ludźmi z roku poo 10. Latach niewidzenia (na żywo, bo na fejsie się widujemy z niektórymi codziennie. A mnie, jeśli jeszcze nie zablokowali, to na stówę widzą codziennie).

No w każdym razie o północy dotarłyśmy z Danutą na potańcówkę, do której przygrywała nam kapela Dżezbandyta (gdzieś wyczytałam, że „dżezbandyta” mówiło się na perkusję w takich ludowych bandach). Pod sceną ustawiono podesty, na których para tancerzy pokazywała, jak tańczyć obery, mazurki, polki. Zaczęliśmy od chodzonego i w sekundę cały zamkowy dziedziniec zapełnił się ludźmi gotowymi do tańców, hulanek do rana. Miałam wrażenie, że cała publiczność, zna kroki do tych tańców (oprócz Danki i mnie, co nie utrudniło nam jednak szaleństw, absolutnie).

        No mówię, że wszyscy potrafią tam tańczyć.
          Dżezbandyta.

 W Poznaniu od lat działa Dom Tańca i dlatego poznaniacy są gotowi na folk. Jacek Hałas zresztą, prowadzący ów Dom, zawiadywał naszą ogromną grupą, pokazywał kroki, które my powtarzaliśmy. Polska muzyka ludowa to trans i szał. Wirowaliśmy jak derwisze cały koncert. Dżezbandyta zakończył grać o 3.30. My miałyśmy nocny godzinę wcześniej i z żalem, ale wróciłyśmy na chatę. Wzięłam sobie bowiem do serca słowa przyjaciółki, żeby podzielić sobie siły. 

Wiecie, jak się matka wyrwie, to może stracić rozum. Podzieliłam i nie straciłam.

W sobotę pojechałyśmy na godz. 16.00 czyli prosto do Sali wielkiej na koncert  Raphaela Rogińskiego z Genowefą Lanarcik. „Żywizna”, bo tak się nazywa ich wspólny projekt, to pieśni kurpiowskie śpiewane przez pochodzącą z Kadzidła, czyli z głównego ośrodka folkloru kurpiowskiego panią Genowefę. Do tego Raphael gra na gitarze. Duet jak z kosmicznego lasu. Artystka w czerwonych, ufryzowanych lokach, w złocistej katance skradła serca publiczności swoją szczerością i urokiem (no i głosem, wiadomo). Wyglądała jak z Almodovara, piosenki o umarłej lubej śpiewała z odpowiednim dramatyzmem, a po występie opowiedziała o swojej rodzinie, że śpiew jest jej drugim życiem i że kocha nas wszystkich. Opowiadała, jak jej tata, znany pieśniarz, Stanisław Brzozowy, nagrywał ją i jej siostry w lesie. Ważnym elementem tych nagrań był udział ptaków, wiatru, szumu lasu. Zresztą ona właśnie korzysta z tradycji śpiewów leśnych (to z ulotki wiem). 
Po tym szczerym i bardzo rootsowym występie zagrała Banda Nella Nebia. Po ich kilku kawałkach stwierdziłyśmy z Danką, że idziemy. Nie porwał nas Justianas Vazenvicius, Litwin występujący pod pseudo Franciszek Szpilman (a który raczej powinien zwać się Zorn czy Patton). Mimo że zgromadził na scenie samych super muzyków, to wszystko razem było nudne ...
Poszłyśmy z Danką do Zemsty przy ul. Fredry, którą współtworzy nasza koleżanka z roku (ona nas zresztą karmiła tego wieczoru, bo Zemsta miała swoje stoisko na Ethno Porcie pod zamkiem) na kawę. Nad barem wisi ujmujący napis „Jebać rząd”, a na barze leży menu, z którego zjadałbym wszystko (wszystko wegańskie). Zemsta jest też księgarnią, wiec generalnie idźcie tam, jak będziecie w pobliżu.
Po kawie wróciłyśmy na zamek, gdzie przeżyłyśmy katharsis przy śpiewie kwintetu Francuzów Lo Cor de la Plana. Przed godziną 19.00 cały dziedziniec był transie, odpływie, odlocie, a śpiewający po prowansalsku reprezentanci śpiewu polifonicznego bisowali z osiemdziesiąt razy.

         Tu jeszcze przed tańcami. Za sekundę szał.
Posłuchajcie sobie:
Strasznie mi żal tych słuchaczy, że nie tańczą.

Po Francuzach grała Rabasa, czyli taka Cesaria Evora z zespołem. To zupełnie nie mój klimat, ale tłum szalał przed zamkiem, bo to był koncert za darmo, na trawie, pod chmurką.
Po Rabasie Hindusi na dziedzińcu. Jeden grał na sitarze, drugi na tabli. Ten od tabli czekał na swoje wejście dobre 50 minut, bo Debashish Bhattacharya miał solówkę na sitarze, czym część publiczności uśpił, a część wprowadził w trans. Ja siedziałam między krzesłem Danuty a kołem wózka inwalidzkiego jakiegoś pana, więc mi się nie udało osiągnąć zbyt mistycznych stanów. Pan od tabli był w pełnym zachwycie nad grą swojego kolegi, a potem się włączył i byłam w szoku, jak on szybko na tych bębenkach gra. Po drugim kawałku zmyłyśmy się z Danutą (i innymi) po płyty do ethno centrali. Gdy wróciłyśmy okazało się, że to dopiero połowa indie-performance’u, więc poszłyśmy na szota. Po szocie wysłuchałyśmy końcówki tego magicznego koncertu panów na stole i ruszyłyśmy za tłumem do sali wielkiej na Rumunów. Z zespołem Ionica Minue Band z cymbalistą i akordeonistą-geniuszami i Alexem Simu-klarnecistą szaleliśmy na weselu i pogrzebie w tamtejszej tradycji. Za dziesięć druga poszłyśmy na autobus, bo wstyd nam już było powłóczyć nogami zamiast tańczyć.
W niedzielę byłam na kawałku Egipcjan, a potem musiałam już wracać.
Wiem, że rewelacyjnie było na Kalascimie, czyli Włochach, którzy 8 lipca zagrają na EtnoKrakowie, w Krakowie, więc chyba tam pojadę.
https://www.youtube.com/watch?v=6qoEkBCO3I8

Ale już na pewno z rodziną, bo mimo że odpoczęłam, że było super,  to strasznie mnie bolało, że moich dzieci i Piotra to omija. Że nie przeżywamy tej radości razem (choć z Danką było super to przeżywać), że oni tego nie widzą i nie słyszą. Jak już ma się dzieci, to chce im się wszystko pokazywać (no prawie, wiadomo), co Ty widzisz i z nimi być.
No więc za rok na Ethno Port deleguję się z całą rodziną. A tegoroczny festiwal będzie długo w mojej głowie. I w uszach. I w nogach.
Lovka, Poznań.


        Chill na placu wolności w ogrodzie z okazji Malty.
       Drzewka.




piątek, 10 czerwca 2016

Strefa komfortu

    Strefa komfortu. Kolejny dziwny, nadużywany twór, zaraz po „dedykowanym”, czy obrzydliwym „parentingowym”. Zresztą ta strefa komfortu mi się łączy z parentingiem, bo często to określenie pada z ust matki, która ma wrócić do pracy po maciorze.
    Strefa komfortu. Ja mam swoją strefę, jak dzieci śpią, a ja się kładę z książką. Albo idę pić wino na taras.
    Co to za frazes jest? „Wyjdź ze swojej strefy komfortu”. W życiu!

    W zeszłym tygodniu byliśmy w synagodze Fordońskiej na koncercie Orkiestry Klezmerskiej Teatru Sejneńskiego. Piękna muza, muzycy w każdym wieku w tym dzieci, które również grały solówki. Wzruszające granie(naprawdę świetna jestem w pisaniu recenzji koncertów, bardzo rzeczowa).
    No i byliśmy tam oczywiście z naszymi dziećmi. Trzymaliśmy je na rękach i bujaliśmy się w rytm muzyki. Przeszliśmy na przód, przed orkiestrę, żeby lepiej widzieć muzyków. Żeby dzieci lepiej widziały. Te się tam tak rozhulały, że już na tych naszych rękach skakały pod sufit. Więc je zdjęliśmy z siebie. I wtedy to się stało.
    Zawsze mi było strasznie żal rodziców (i cieszyłam się na maksa, że ja nie muszę tego robić), którzy na koncertach muszą tańczyć za ręce ze swoimi dziećmi, przed publicznością, która na nich patrzy. Taką miałam wizję, że oni się wstydzą, nie chcą, ale robią to dla swoich dzieci, które chcą tańczyć ze swoimi starymi, bo jest muzyczka, a jak jest muzyczka to się tańczy. I spoko, my w chacie tańczymy z nimi i to uwielbiamy, ale przy ludziach? I jeszcze Piotr z Klarą robił takie wygibasy, obkręty, podrygi, podrzuty, a ja z Felką takie tylko przytupy, że raz lewa noga, raz prawa. No to weszłam do strefy naprawdę ogromnego dyskomfortu i zaczęłam ją też obkręcać, żeby miała atrakcje, między orkiestrą a publicznością – tylko my w takich harcach. Ja we wstydach totalnych. A Klara na końcu tak się rozkręciła, że się pomyliła i przywarła w uścisku do nogi jakiegoś dziadka, który nie był wzruszony, a raczej się zdenerwował. Co też rozumiem, gdzieś tam.
    Ale i tak było super.
    Tu jeszcze przed obciachem.

    Potem poszliśmy do pracowni Gosi i tam wpadła też grupa kobiet, która rozparcelowała zawartość ostatnich worków z ciuchami z lat 80-tych, które Gosia dostała od jakieś babki, która w Fordonie prowadziła sklep odzieżowy i go lata temu zamknęła, między siebie. Ja też mam łupy – dwie pary spodni z Modusa i koszule. Z Próchnika. Total old school. Jedną koszulę mam na zbyciu, jakby co.
    To wszystko było w ubiegły piątek, potem był tydzień i znowu mamy piątek. Jutro kolejny koncert. Tym razem w Skrzynce na bajki. Zagra zespół Tropy czyli Artur Maćkowiak i Bartek Kapsa. To jest super miłe, że oni się po prostu zgodzili i że zagrają jutro dla nas wszystkich. Nagłośni ich natomiast nasz argentyński przyjaciel, więc naprawdę przychodźcie, bo będzie super muza, super dźwięk i przeżycie, bo zespół zagra w witrynie Skrzynki, a my będziemy ich słuchać na zewnątrz. I obserwować przez szybę.
    Weźcie dzieci, to wszyscy będziemy z nimi tańczyć i przeżyjemy jeden wspólny wstyd. Albo żadnego. Strefę komfortu se zrobimy.

piątek, 3 czerwca 2016

O muchach



Muchy to wysłanniczki piekła, wyczytałam w „Ciemno, prawie noc”. I po dzisiejszym poranku ciężko mi się z tym nie zgodzić. Mucha obudziła mnie przed szóstą rano, przegoniła z łóżka, kazała wstać. Wstałam więc o tej wczesnej porze i w sumie fajnie, bo już jasno było (gdzieś od pięciu godzin) i jaskółki  kołowały nad tarasem. 
A w sumie niefajnie, bo nie wysypiam się ostatnimi czasy.
Wczoraj zapytałam przyjaciela, kto to w ogóle wymyślił, żeby żyć w parach i on mi odpowiedział, że gołębie. A że pokój wymyślił jeden gołąb, czyli i to jest dowód na to, że w pojedynkę jest lepiej. I ma się lepsze pomysły. Bardzo mnie to rozśmieszyło, a mało mnie śmieszy ostatnio. 

 To jest ta dorosłość. Masz niezależność, możesz palić na ulicy i wracać do domu nad ranem, ale to też ten czas, gdy kończą się miłości. Wiele się ich teraz kończy wokół mnie.