Obserwatorzy

poniedziałek, 16 października 2017

Tatry, jesień 2017


Widok z okna w schronisku w Dolinie Chochołowskiej


Ostatnio byłam w Tatrach jesienią 2011 roku. 6 lat temu. W tym samym, niezawodnym składzie - Kasia i ja.
Ukochany widok

Do Warszawy dobiłam w środę (11.10) wieczorem z planem, że idziemy wcześnie spać, bo rano ok. 7 mamy pociąg do Krakowa. Oczywiście człowiek planuje, a wino kule nosi (albo dziecko, zależy), więc rano wsiadałyśmy do pociągu niewyspane i bez wody. Na szczęście wodę nam dali (bo to pendolino) i chwilę po 10 byłyśmy w Kraku. Tak nas tam rozpieściło słońce, że zamiast zjeść śniadanie i pojechać od razu do Zakopca, łaziłyśmy po mieście tak długo, że do Zakopanego dojechałyśmy po 15.00.
Najładniejszy plac zabaw jaki widziałam, jest w Krakowie

Przeszłyśmy się na herbatę przy Równi Krupowej i złapałyśmy busa do Siwej Polany, gdzie zjadłyśmy mały obiad i ruszyłyśmy do schroniska w Dolinie Chochołowskiej. Lubię tędy chodzić. Zwłaszcza, gdy już zmierzcha i raczej już zamykam peleton wędrowców a mijam tych, którzy wracają z gór na nocleg w miastecku.
Szłyśmy wzdłuż kolorowych drzew po jednej i drugiej stronie. 
Wołowiec w tle i zmierzch w Chochołowskiej

Kolorki

Wspominałyśmy spacer sprzed dwóch lat ze schroniska na Ornaku do Chochołowskiej właśnie, też już tak było prawie ciemno i ja usłyszałam niedźwiedzi ryk przy potoku. Dostałyśmy wtedy takiego przyspieszenia, że w sekundę znalazłyśmy się w schronisku.

Doszłyśmy około 18.00. dostałyśmy pokój, zrzuciłyśmy rzeczy i usiadłyśmy w sali, by zaplanować wycieczkę na piątek. Oprócz nas nie było żadnych kobiet. Sami kolesie. To trzeba zmienić, dziewczyny.
Chciałyśmy iść na Wołowiec przez Grzesia i Rakoń, tak jak sześć lat temu, ale okazało się, że na następną noc nie mamy już noclegu.
W piątek rano spakowałyśmy się i po śniadaniu zeszłyśmy do Zakopca. Zjadłyśmy plastikowy obiad w plastikowej pseudo góralskiej knajpie (z podhalandiscopolo z głośników) i szybko stamtąd uciekłyśmy. Do Kuźnic. I przez Boczań doszłyśmy do Murowańca.
Lubię ten moment, gdy dochodzę z Boczania do rozwidlenia szlaków (drugi szlak na halę prowadzi z Jaworzynki i tu się łączą) i potem idę już na halę, i nagle odsłania się widok na Orlą Perć i Kościelec. Gdy widzę te masywy, naprawdę się wzruszam (egzaltowane, ale prawdziwie).

Tu się wzruszam

Zapłaciłyśmy za nocleg, zostawiłyśmy rzeczy i przeszłyśmy się nad Czarny Staw Gąsienicowy.

Czarny Staw
Tam Kasia stwierdziła, że widzi kaczki. W pierwszym momencie pomyślałam, że no jak? Na tej wysokości? Na Czarnym Stawie na bank nie ma kaczek. Po czym po sekundzie zaczęłam wypatrywać mandarynek, czyli takich kaczek z Chin, bardziej kolorowych. Okazało się, że to były kamienie. Poszłyśmy jeszcze kawałek wzdłuż stawu i wróciłyśmy do schroniska na piwo i kolację. Okazało się, że zwolniły się jeszcze dwa miejsca na sobotę, więc wiedziałyśmy, że zostaniemy w Murowańcu do niedzieli.
W Murowańcu

Widok z okna w Murowańcu
W sobotę rano, po śniadaniu, poszłyśmy na przełęcz Karb. Szłyśmy bardzo szybko (bo w ogóle jakoś tak szybko pomykałyśmy po tych górach, że stwierdziłyśmy, że mamy o wiele lepszą kondycję niż przed laty), więc po 30 minutach byłyśmy już na przełęczy (znad Czarnego Stawu). Było bardzo słonecznie. Góry były wyeksponowane doskonale, a na dole skrzył się szmaragdowy staw. 

Tu widać kawałek Czarnego Stawu z trasy na Karb
Naszą rozkminę czy iść na Kościelec, czy nie, rozwiały dwa śmigłowce krążące wokół i cofające się spod szczytu grupy turystów. Zeszłyśmy więc do Doliny Gąsienicowej i tam odpoczęłyśmy chwilę na wielkim kamieniu w stawie z widokiem na Świnicę. Dalej był Zielony Staw, widok na Liliowe i Kasprowy Wierch i doszłyśmy do Murowańca na zupę.
w Dolinie Gąsienicowej

Z tyłu Kasprowy

Siedziałyśmy na zewnątrz wraz z całą hałastrą, która weszła tu w tenisówkach, adidaskach i nawet w butach na obcasach (z torebką na ramieniu), a wśród nas latała sójka, która przysiadała do każdego, za kawałek chleba. Chyba już nie mogła dalej polecieć z obżarstwa i tu utknęła.
Po zupie poszłyśmy w drugą stronę. Chciałyśmy dojść do Równi Waksmundzkiej, ale po 15 minutach marszu w lesie (dzikim, omszałym, soczyście zielonym ze strumyczkami co kawałek), zestresowałyśmy się, że na stówę spotkamy to misia i cofnęłyśmy się do początku szlaku. Za drugim razem wybrałyśmy żółty, wiodący docelowo do przełęczy Krzyżne, a my chciałyśmy dojść do Czerwonego Stawu. Polecam wszystkim ten szlak. Idzie się wzdłuż kosodrzewiny (ja uwielbiam) i są fajne widoki na przestrzeń, las w dole (ten, w którym byłyśmy przed chwilą) i dalej na masyw Koszystej i Krzyżne.
Ten staw jest jak taki prezent, którego się nie spodziewasz. Usiadłyśmy nad nim na moment i spotkałyśmy dziewczyny, które szły spod Krzyżnego. Odradziły nam dalszą wędrówkę, mówiąc, że bez raków jest syf.
Przypomniało mi się, jak na studiach byłyśmy z Kasią i z jeszcze jedną koleżanką w Murowańcu i rano postanowiłyśmy iść się poopalać. Wybrałyśmy takie miejsce w połowie drogi na Skrajny Granat no i jak już weszłyśmy do połowy, to i zdobyłyśmy szczyt. Na szczycie umarłyśmy ze strachu i zastanawiałyśmy się, czy nie wezwać po nas helikoptera. Pytałyśmy wszystkich kolesi na szlaku, czy „tam dalej jest strasznie?” i oni wszyscy odpowiadali nam, że jest. Szłyśmy w stronę Krzyżnego właśnie. Aż w końcu pod jakąś drabinką spotkałyśmy trzy dziewczyny, które powiedziały nam: "dziewczyny, spoko, dacie radę” no i dałyśmy. Nam było w tym kryzysie naprawdę potrzeba tylko dobrego słowa, zachęty, jednego zdania otuchy, by ruszyć pewnie dalej. Dostałyśmy to od innych kobiet. To takie wspomnienie.
No więc po chwili odpoczynku ruszyłyśmy w drogę powrotną do Murowańca tą samą trasa. Ale, jak mówiłam wcześniej, polecam ją, bo po kwadransie jest już inne światło i krajobraz zmienia się jak film, więc nudy nie ma.
Doszłyśmy do Murowańca, zmieniłyśmy pokój i zeszłyśmy na grzane wino. O 21.30 pani sprzątająca włączyła odkurzacz dając tym samym znać, że czas iść spać. Ciszę nocną przerwał dwugodzinny skowyt panny, która przeczytała w telefonie swego chłopaka smsa, że ten wysyłała buziaczki do „obcej baby” i zrobiła mu aferę (z ucieczką ze schroniska łącznie). Tak że rano przy śniadaniu wszyscy zastanawiali się, jak tam się ma zakochana para.
Wzięłyśmy plecaki i o 8 byłyśmy już w trasie. Szłyśmy wśród gór i chmur i zamiast wchodzić na Kasprowy i z niego zjeżdżać, zeszłyśmy Jaworzynką do Kuźnic. Z Kuźnic pobiegłyśmy na dworzec, złapałyśmy busa do Krakowa, z Krakowa pociąg do Warszawy, z Warszawy pociąg do Bydgoszczy… i o godz. 21.00 moje małe córki odebrały mnie z dworca.
Przed snem pokazałam im zdjęcia z Tatr i powiedziałam, że jak będą trochę starsze, to je tam zabierzemy.
Na co Klara odpowiedziała mi, że nie, że ona jedzie sama. Albo tylko z Felą.
Czekam na parytet na szlakach i w schroniskach.
Było super <3



sobota, 20 maja 2017

Ciocia Bogusia

- Mi jest zimno, więc dalej nie idę. Poczekam tu na was na kamieniu – powiedziałam cioci Bogusi nad Zmarzłym Stawem. Dalej, czyli na Kościelec nie wejdę. Pierwsza wyprawa w Tatry, a ja mam od razu włazić tak wysoko.
- Ach, zimno ci. Pokaż – ciotka od razu skumała, że ja się boję. Włożyła mi rękę pod kurtkę i bluzę i dotknęła rozgrzanych od wysiłku pleców. - To wejdziemy tylko na przełęcz Karb.
- No ok – dałam się przekonać i potem byłam bardzo dumna, że nie speniałam i weszłam na Mały Kościelec (na duży weszłam za kilka lat, a zaraz potem przeszłam całą Orlą Perć). 

To było podczas mojego pierwszego wyjazdu w Tatry. Z ciocią Bogusią, która wówczas zaraziła mnie miłością totalną do tych gór. Która, gdy ryczałam przy wyjeździe z Zakopanego, że muszę wracać do domu, powiedziała mi, że niech to będzie takie moje miejsce, do którego będę mogła zawsze wracać. Taki niby banał, ale pomogło.

Ciocia Bogusia była przyjaciółką mojej mamy. Poznały się w Kołobrzegu na jakiejś konferencji i jak oglądam ich zdjęcia z tamtych lat, to widzę, że naprawdę dobrze się bawiły. Ciocia mieszkała w Warszawie przy Elektoralnej w bardzo małym mieszkaniu. Miała tam kolekcje żab, w tym takich ususzonych z pola. Była matematyczką. Zresztą w pierwszej klasie liceum byłam z nią i z jej klasą jednego ze stołecznych liceów na wycieczce. Wszyscy się śmialiśmy, że ciotka ma „energizery” w tyłku, bo biegała po górach jak kozica. My za to jaraliśmy fajki i piliśmy piwo na szlaku. No taki wiek. Dochodziliśmy do celu zwykle godzinę po ciotce, która czekała na nas gotowa do wymarszu. Pierwszy raz byłam wtedy w teatrze Witkacego.

Moja mama też jeździła z nią w Tatry. Gdy byłam już na świecie, wysyłały mi pocztówki z rozrysowanymi trasami. I na pewno dobrze się tam razem bawiły.

Ciotka pamiętała o wszystkich naszych rocznicach, świętach i wysyłała nam przez siebie zrobione pocztówki. Kolorowe kartki, na których naklejała przez siebie zrobione zdjęcia tatrzańskiej przyrody. Albo kartki z UNICEFU. Wysyłała też masę listów. Myślę, że z korespondencji między nią a moją mamą, można by skleić bardzo dobrą książkę.

Tak kochała Tatry, że w końcu się tam przeniosła. Pisywała do Tygodnika Podhalańskiego, badała kulturę i przyrodę Tatr. Była cudowną humanistką. Mam od niej masę wspaniałych książek. Pokazała mi urdziki, goryczki, lepiężniki, dała „Zielony świat Tatr” Zofii Radwańskiej-Paryskiej. Do mnie też pisała listy. Kserowała mi fragmenty książek. Pamiętam ten zwłaszcza, w którym Makuszyński opisuje, jak go Chałubiński wziął sposobem i zabrał na Granaty. Opisuje też swój zachwyt nad widokiem, jak już na nie dotarł.
Ciocia Bogusia pokazała mi Tatry, Zakopane, które dziś tak trudno znaleźć. Trzeba się mocno przebijać przez plastik, plusz minionków z Krupówek (bo już nawet nie białych misiów), lukier i lans, by dotrzeć do Harendy, Atmy, Witkiewiczówki, Koliby.
Nie da się już przeżyć „wyrypów”, które opisuje Zieliński w książce „W stronę Pysznej”. Ciotka zresztą udowodniła, że współautorką tej książki jest Wanda Gentil-Tippenhauer, której, po pierwszym wydaniu, Stanisław (Zieliński) nazwiska przestał umieszczać na okładce.
Potrafiła wspaniale opowiadać. Zarażała miłością do Tatr, literatury, przyrody. Znała chyba biografie wszystkich leżących na Peksowym Brzyzku.

Ciotka dziś umarła.
Cały dzień o niej myślę. Jaka to ważna ciotka dla mnie była. Że była jedną z mądrzejszych osób, jakie znałam. Że pokazała mi, że należy spełniać marzenia, żyć tak, jak się chce, mieć w dupie, co ludzie powiedzą (nosiła kolorowe włosy i dwie kitki). Że trzeba żyć i dbać o przyjaciół.
Mam szczęście do fajnych ciotek. Moje dzieci też.
Ciocię Bogusie poznało kilka moich przyjaciółek (dziś ciotek moich córek). Odwiedziłyśmy ją w Zakopanem, byłyśmy razem w górach. Ciotka opowiadała nam o Zaruskim, Czech-Walczakowej, Tytusie Chałubińskim, Sabale i innych, z którymi od dzisiaj będzie biegać po halach.

Dajcie swoim córkom mądre i dobre ciotki. Moja mama mi dała.

Ciocia Bogusia i ja, 08.09.1983

piątek, 6 stycznia 2017

Hygge dzień na mrozie

No i nadszedł w końcu ten dzień, że w Bydgoszczy spadł śnieg i można było iść na sanki, ulepić bałwana, urządzić walkę na śnieżki.

Nie zrobiliśmy nic z tych rzeczy.

Pojechaliśmy natomiast na wycieczkę.

Pojechała z nami Magda.
Gdy ruszyliśmy spod domu, zaczęliśmy ustalać cel naszej podróży. Rozważaliśmy Tucholę, Cekcyn, Pieczyska, Piecki, Salno, Ostromecko, Łoskoń a nawet Gdańsk, ale jako że było już po 13.00, stanęło na Tucholi. Że jak tam dojedziemy to i do Cekcyna zawitamy.

Po drodze okazało się, że im dalej na północ, tym mniej śniegu. I niedaleko Koronowa, gdy ukazały nam się zielone pola, uznaliśmy, że skręcamy na Strzelce Dolne i pojedziemy nad Wisłę.
Tak zrobiliśmy.

W Strzelcach wyszliśmy z auta i mróz nas normalnie skosił z nóg. Uznaliśmy, że podjedziemy sobie kawałek do tej Wisły, co by nie zamarznąć. No i jadąc drogą polną zakopaliśmy się w błocie.
Wyszłyśmy z Magdą z auta i zaczęłyśmy pchać. Gdy już udało się wyjechać z błota, samochód utknął na lodzie i zakopał się w śniegu. Na szczęście szło dwóch gości, których posądziłyśmy wcześniej, że są myśliwymi i na bank nas pomylą z sarnami i zastrzelą, i oni nam pomogli.
Chyba byli ornitologami.

Stwierdziliśmy, że jak już tu jesteśmy, to jedziemy do Kozielca, bo tam jest jak w górach i pięknie widać Wisłę. Dojechaliśmy do tablicy z napisem Nadwiślański Park Krajobrazowy i tam, na górce, zaparkowaliśmy.

Ruszyliśmy na pole ( nie, że na dwór po małopolsku, na prawdziwe pole zasypane śniegiem), z dziećmi pod pachą i aparatami na szyi.
Nasz spacer po polu trwał maksymalnie 6 minut. Mi odmarzły palce u rąk, Magdzie u rąk i nóg, a Piotr to nawet nie wiem, jakie miał straty, bo pognał z Klarą do auta galopem. Gdy już wszyscy dobiliśmy do ciepłego wnętrza naszego wozu, wypiliśmy herbatę, uroniliśmy kilka łez i zdecydowaliśmy, że jednak zjedziemy na dół, bo chyba nie jest aż tak ślisko.

I nie było.

I było pięknie.
Bałwanki


Szukanie patyków


Wisła 1


Wisła 2


Wisła 3


Piotrek rozwalał lód (testosteron, mu kazał)


Wczorajsza wieczorna krioterapia na tarasie. Fela speniała 


I jakoś cieplej niż na tym polu.

Magda została w aucie, bo zamarzła naprawdę.
No i potem ruszyliśmy do centrum na jakiś obiad. Wybraliśmy Barzzę, bo mają boską pizzę, którą zjedliśmy w Landschafcie. Wypiliśmy kawę i poszliśmy do chaty lepić z ciastoliny.
Hasłem wyjazdu było HYGGE. Strasznie żałuję, że to nie ja napisałam te wszystkie książki o życiu z kubkiem kakao, przy świeczce z zamiecią śnieżną za oknem.

Bardzo nas to bawi (może aż tak bardzo nie, trochę ręce opadają), że musiał powstać podręcznik na temat, jak spotykać się ze znajomymi, co z nimi robić i w ogóle jak żyć.

Klara popsuła hygge, gdy przyszedł czas kąpieli i snu, i z rykiem pożegnała Magdę i ten piękny dzień.

Hygge jest dla bezdzietnych.




No i cieszę się, że w końcu coś tu na tym blogu napisałam. Nawet miałam taką myśl, że może mnie już stąd wyrzucili. Ale nie. Jestem i życzę Wam dobrego roku. A prawosławnym - pięknch Świąt.