Wróciliśmy tydzień temu z wakacji. Przestałam pisać na blogu, bo po prostu nie miałam siły. Nie miałam siły na spotkania z koleżankami, na rozmowy, na nic. Te trzy tygodnie zajebistych wakacji to była mega harówka. Każdy, kto podróżuje z rodziną wie, że rodzinny wypoczynek to trochę oksymoron (trochę w ciąży). Bo jesteś z dziećmi, małymi, no i wiadomo, co się z tym wiąże. Gorzej jest, jak do tych obowiązków dochodzi ciągłe przekonywanie drugiej dorosłej osoby, z którą spędzasz wakacje do jakiegoś działania. Przekonujesz, argumentujesz i w końcu na koniec dnia słyszysz: "ale było super".
Ale następnego dnia od rana trwają kolejne negocjacje.
I w końcu wracasz. Z urlopu. Bez sił.
I jeszcze dochodzi do tego opieka nad jego córką. Dziesięciolatką. Ja nie mogę mieć dość. Ja nie mogę zgłosić, że mam kryzys. Nie. Ja muszę być z uśmiechem na posterunku, gotowa do dawania. No przecież nie do brania.
Dziś byliśmy w Toruniu na spektaklu dla dzieci. W samo południe, w ukropie, na rynku; postanowiliśmy iść na lody. Po lodach, podczas których Klara zbiła szklankę z (drogą) lemoniadą, poszliśmy na spacer. Chciałam iść z nimi nad Wisłę. Gdy do niej doszliśmy Piotr zaproponował, że pójdziemy wzdłuż muru, bez widoku na rzekę. Więc poszliśmy.
Potem się prawie zabiliśmy.
Uratował nas wypad nad Jezioro Chełmżyńskie do Zalesia. Dzieci się kąpały, ja się kąpałam, fajnie.
Po kąpieli.
Ale ogólnie jest średnio.
Obserwatorzy
niedziela, 31 lipca 2016
niedziela, 24 lipca 2016
Powroty łatwe nie są
No to wróciliśmy.
Niedziela.
W ogóle mnie to nie cieszy. No może cieszy mnie to, że już nie jedziemy.
Wczoraj ruszyliśmy z Sanoka w samo południe, a dojechaliśmy do Bydzi za kwadrans północ. Dzieci były dzielne i przejechały trasę bez większego marudzenia. A jechaliśmy przez podkarpackie, małopolskie, świętokrzyskie, łódzkie i w końcu kujawsko-pomorskie.
Tradycyjnie odwiedziliśmy lody w Pilźnie i tradycyjnie były wyśmienite.
Na lodach.
W piątek zjechaliśmy z gór zahaczając jeszcze o ten punkt widokowy "Jeleni skok" w Cisnej, na który lepiej nie iść w sandałach. W sumie w ogóle można tam nie iść, no chyba, że pada.
Potem jedliśmy pyszny obiad w barze na Zamościu. Podczas naszych wakacji na obiad jadłam zwykle coś z jagodami. I naleśniki z jagodami właśnie tam wygrały.
Wracając do Sanoka zjechaliśmy do Soliny do wakeparku, o którym już tu pisałam. Musicie tam pojechać. Jak się jedzie z Polańczyka to jest nad tamą. Nazywa się Drewniany zakątek i schodzi się nad Solinę przez las.
Piotr i ja zjechaliśmy na tyrolce. Ma ona 680 metrów i jest najdłuższa w Bieszczadach. Szczerze? Myślałam, że wymięknę, jak po drabinie weszłam na taki tarasik na drzewie i po bujających się deskach przeszłam do drugiego drzewa, skąd, z 10 metrów nad ziemią, musiałam się puścić i polecieć. Instruowała mnie taka Iwona, ta od czapek - Bez igły - i gdyby nie ona, to bym zeszła. Powiedziała mi, że mam sobie usiąść w uprzęży, usiadłam i ruszyłam. Super się patrzy na Solinę z perspektywy kilkunastu metrów nad wodą.
To ja.
Po tyrolce Piotrek pierwszy raz pływał na wakeboardzie i serio ma chłopak talent. Ja nie pływałam, bo musieliśmy jechać dalej, do dziadków, do Sanoka. Ale następnym razem ja pływam pierwsza.
No i tyle. Piotr otwiera własnie sanockie wino. Muscat, bardzo mi smakował. Jakoś trzeba wrócić do rzeczywistości. Choć w sumie tam też była rzeczywistość, więc nie rozumiem tego hasła.
Wasze zdrowie!
Niedziela.
W ogóle mnie to nie cieszy. No może cieszy mnie to, że już nie jedziemy.
Wczoraj ruszyliśmy z Sanoka w samo południe, a dojechaliśmy do Bydzi za kwadrans północ. Dzieci były dzielne i przejechały trasę bez większego marudzenia. A jechaliśmy przez podkarpackie, małopolskie, świętokrzyskie, łódzkie i w końcu kujawsko-pomorskie.
Tradycyjnie odwiedziliśmy lody w Pilźnie i tradycyjnie były wyśmienite.
Na lodach.
W piątek zjechaliśmy z gór zahaczając jeszcze o ten punkt widokowy "Jeleni skok" w Cisnej, na który lepiej nie iść w sandałach. W sumie w ogóle można tam nie iść, no chyba, że pada.
Potem jedliśmy pyszny obiad w barze na Zamościu. Podczas naszych wakacji na obiad jadłam zwykle coś z jagodami. I naleśniki z jagodami właśnie tam wygrały.
Wracając do Sanoka zjechaliśmy do Soliny do wakeparku, o którym już tu pisałam. Musicie tam pojechać. Jak się jedzie z Polańczyka to jest nad tamą. Nazywa się Drewniany zakątek i schodzi się nad Solinę przez las.
Piotr i ja zjechaliśmy na tyrolce. Ma ona 680 metrów i jest najdłuższa w Bieszczadach. Szczerze? Myślałam, że wymięknę, jak po drabinie weszłam na taki tarasik na drzewie i po bujających się deskach przeszłam do drugiego drzewa, skąd, z 10 metrów nad ziemią, musiałam się puścić i polecieć. Instruowała mnie taka Iwona, ta od czapek - Bez igły - i gdyby nie ona, to bym zeszła. Powiedziała mi, że mam sobie usiąść w uprzęży, usiadłam i ruszyłam. Super się patrzy na Solinę z perspektywy kilkunastu metrów nad wodą.
To ja.
Po tyrolce Piotrek pierwszy raz pływał na wakeboardzie i serio ma chłopak talent. Ja nie pływałam, bo musieliśmy jechać dalej, do dziadków, do Sanoka. Ale następnym razem ja pływam pierwsza.
No i tyle. Piotr otwiera własnie sanockie wino. Muscat, bardzo mi smakował. Jakoś trzeba wrócić do rzeczywistości. Choć w sumie tam też była rzeczywistość, więc nie rozumiem tego hasła.
Wasze zdrowie!
czwartek, 21 lipca 2016
Chatka Puchatka i Tarnica
Na
maxa się cieszę, że zmieniliśmy plany.
We wtorek wieczorem
przybyliśmy do Cisnej, a w środę rano nie mieszkaliśmy już u
pani-dusigroszki, dla której aneksem kuchennym był czajnik , za to
ulokowaliśmy się „u Darka”, który ma jedną wielką kuchnię
dla gości i dla siebie. Wchodzisz i chcesz biesiadować. Super
klimat.
Środa
to był pierwszy dzień od długiego czasu bez deszczu i z wielkim
słońcem. Dało się to odczuć na szlaku (a jak sądzę na
wszystkich szlakach) prowadzącym do Chatki Puchatka. Podejście
jest proste: długo idzie się polaną, potem ostro pod górę w
lesie, a potem już kawałeczek do Chaty Puchata no trochę pod
górę.
Z pięknymi widokami.
Proste, ale po tych deszczach ziemia w
lesie nie zdążyła wyschnąć, więc panie w sandałkach i
panowie w tenisówkach ostro się ślizgali. No nieważne.
Nasze
dzieci pokonały tę trasę na własnych nogach. Całą drogę
mówiły „dzień dobry” turystom, z czego tak z 5 procent znało
ten górski zwyczaj. I jeszcze mówiły: jestem duża.
Szacunek
dla nich, serio. Nam niby było lżej, ale oczy musieliśmy mieć
dookoła głowy i mocno podtrzymywać je na tych ubłoconych
kamlotach i korzeniach, bo jak się okazuje w czasie tych wakacji, kamienie i kałuże to niewyczerpane źródło zabaw (ulubionych).
Więc szliśmy zgięci i skoncentrowani. Na górze było trochę jak
w super markecie, ale nic to. Tam jest po prostu ładnie (Klara
ciągle mówi: no po prostu szok).
Po pikniku pod Kubusiem Puchatkiem zeszliśmy do Brzegów Górnych, czyli szlakiem, na którym spotkaliśmy naprawdę garstkę ludzi ( w tym parę młodą podczas ślubnej sesji).
W
Brzegach Piotrek złapał stopa i pojechał po auto na Przełęcz
Wyżną, skąd ruszaliśmy na połoninę.
Wieczorem
zrobiliśmy kolację w biesiadnej kuchni, położyliśmy dzieci i
gdy zasnęły, poszliśmy do Siekierezady na koncert. Grała tam
GypsySka Orquestra z Wenezueli. Ani gypsy, ani ska nie są moimi
ulubionymi, ale wenezuelska energia chłopców z zespołu już tak.
Więc mimo że trafiliśmy na dwa ostatnie bisy, było ekstra.
A
dziś pojechaliśmy do Wołosatego, by wejść na Tarnicę. Jak
zobaczyliśmy sznur aut zaparkowanych wzdłuż jezdni i usłyszeliśmy
od pana,że na parkingu nie ma już miejsc, to trochę wymiękliśmy.
Zaczęło się kombinowanie, że może przejdziemy się do lasu, albo
na jakiś szlak, gdzie nie ma ludzi. Ale była już godz. 13.00 i
trzeba było po prostu na tą Tarnicę wejść. Więc weszliśmy.
Jakiś
czas temu czytałam,że na Tarnicę prowadzą schody. Ludzie pisali
petycje, przez Wyborczą przetoczyła się debata na ten temat.
Schody są. I są strasznie chujowe. Bo ziemia się ubiła i te
belki ją podtrzymujące są teraz tylko przeszkodami, które trzeba
pokonać.
No więc pokonywaliśmy te belki pod sam szczyt razem z
milionem innych. Posiedzieliśmy chwilę na najwyższym szczycie
Bieszczadów po stronie polskiej, na którym stoi krzyż, aż się
wyludniło i całkiem piękną wycieczkę powrotną rozpoczęliśmy
około godz. 16.00 Szerokim Wierchem. Tam już prawie nikogo nie było.
Szliśmy tym długim szczytem, potem przez las i po godz. 18.00
byliśmy w Ustrzykach Górnych.
Piotrek złapał stopa do Wołosatego
po auto, a my zasiadłyśmy w knajpie Pod Caryńską na zupę i
jagodowe naleśniki.
Okazało się, że o godz. 20.00 gra
Orkiestra św. Mikołaja, a w "Legendzie Bieszczad", czyli tuż obok – o godz. 21.00 –
GypsySka Orquestra. Przywitałam się z Mikołajem - Bogdanem, bo przecież znamy się z trzeciej edycji Ethniesów, wrócił Piotrek i zostaliśmy na
koncercie. Doszli do nas A. z żoną, czyli ziomki, których
spotkaliśmy w sobotnią noc w Sanoku i było super.
Wracając
z Ustrzyk widzieliśmy lisa, który gapił się na nas z drogi. I księżyc. Ogromny, żółty księżyc w pełni, który za czarnymi górami i na tle granatowego nieba wyglądał jak z bajki.
W
ogóle mi się nie chce stąd wyjeżdżać. W ogóle.
środa, 20 lipca 2016
Zmiana planów
Cztery
małe liski (w tym dwa bawiące się na środku drogi) i dwie łasice
przebiegające drogę przejechaliśmy dzisiaj. Nie, nie. Piotr mi
kazał tak napisać. Tak naprawdę ten zwierzyniec minęliśmy na
ostatniej „prostej” prowadzącej do... Cisnej. Jesteśmy
nienormalni.
Rano
(o 11) wyjechaliśmy, zgodnie z planem, do Przemyśla. Spotkaliśmy
się tam z Piotra kolegą sprzed lat i było super. Najpierw nie
lało, więc trochę łaziliśmy, weszliśmy pod takie arkady i
wtedy lunęło konkretnie. Więc staliśmy tam, tzn. Piotr z kolegą
stali i gadali, a ja goniłam za dziećmi.
Potem,
już naprawdę znudzeni tym staniem, uznaliśmy, że skoro leje, to
idziemy jeść. Blisko – na rynek. Zasiedliśmy, zamówiliśmy i
wyszło słońce. Podano jedzenie, ale dzieci to nie obeszło,
wolały biegać po rynku i gonić gołębie. Gdy już my zjedliśmy,
one przybiegły, by zjeść zimny obiad. Więc się nam przedłużyło.
Potem poszliśmy na lody i kawę, i jak Piotr poprosił panią o
flat white, to pani zapytała: - czyli zimną? Urocze to było <3
W
końcu słońce wyszło na dobre, my byliśmy nażarci i można było
powędrować trochę po Przemyślu. Pięknie tam. Z każdej strony.
Np. takie wiszące ogrody tam są.
Bo i Zasanie malownicze (dzielnica za Sanem) i rynek z
niedźwiedziem, którego mają w herbie i tereny przyzamkowe na
wzgórzu, z którego widok jest na całe miasto, gdzie wśród
czerwonych dachów co chwila wystaje jakaś kościelna wieża. Kościołów tu od cholery.
Tak zresztą o Przemyślu pisał w
Monachomachii Ignacy Krasicki:
W
mieście, którego nazwiska nie powiem,
Nic
to albowiem do rzeczy nie przyda;
W
mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,
W
godnym siedlisku i chłopa, i Żyda,
W
mieście - gród, ziemstwo trzymało albowiem
Stare
zamczysko, pustoty ohyda -
Było
trzy karczmy, bram cztery ułomki,
Klasztorów
dziewięć i gdzieniegdzie domki.
Także
z tymi kościołami, to rzeczywiście klęska urodzaju. I pełno
pustostanów o przepięknej architekturze.
Takie ogłoszenie.
To ta kamienica - staroć
Bardzo dużo jest tu
działających zakładów krawieckich, szewców, jest nawet
naprawiacz parasoli i skup fasoli, orzechów włoskich i ziół.
A to piękny dom na wzgórzu niedaleko zamku, w którym mieszka pan, który przeniósł się do Przemyśla z Elbląga.
Tak
mnie zmęczył ten dzień, że jak wyobraziłam sobie, że
codziennie będziemy zatrzymywać się w innym mieście, to po
urlopie będę musiała ostro odpocząć. Więc może, skoro ma być
ładna pogoda, to wrócimy w Bieszczady i się nasycimy na maxa, bo
wyjechaliśmy stąd z niedosytem.
I
jesteśmy. Śpimy w Cisnej, za oknem szumi potok, a juto wybieramy
się do Chatki Puchatka. W czwartek chcemy iść na Rawki, a w
piątek wrócić do wakeparku nad Soliną, by popływać na desce i
zjechać na tej największej, bieszczadzkiej tyrolce.
Potem
możemy wracać.
P.S.
W drodze do Przemyśla zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym w
Górach Słonnych i tam zagadaliśmy się z takim małżeństwem i
oni powiedzieli, że są na wakacjach w Cisnej. Tak mi się zrobiło
przykro trochę, że oni sobie po Przemyślu wrócą w Bieszczady, a
my już będziemy się kierować na północ. I okazuje się, że my
też jednak kończymy ten dzień w Cisnej.
wtorek, 19 lipca 2016
Winnica nad Sanem i ruszamy w drogę
Wczoraj mój blog skończył rok. Bardzo się cieszę, że go mam, że jestem w miarę systematyczna i że właściwie dzięki niemu zaczęłam pisać bajki. I jeśli mogłabym mieć jakieś życzenie, to chciałabym, żebyście zamieszczali tu więcej komentarzy. Żebym miała z Wami kontakt.
Jesteśmy ciągle w Sanoku, ale zaraz ruszamy do Przemyśla. Tym samym zaczynamy nasz tygodniowy powrót do domu ścianą wschodnią.
W niedzielę byliśmy na jarmarku na sanockim rynku, a potem czekaliśmy pod wiatą pod zamkiem, gdzie nasi znajomi, których spotkaliśmy przypadkiem w nocy, oglądali dołujące obrazy Beksińskiego. Mieliśmy iść razem na obiad, ale okazało się, że ani Piotr, ani ja nie założyliśmy Klarze pieluchy, więc się biedna posikała i musieliśmy wrócić do chaty.
Na jarmarku najdłużej zatrzymaliśmy się przy stoisku pana Józefa, który częstował nas winem z własnej winnicy. Nie mógł go niestety sprzedawać na miejscu, więc wczoraj go odwiedziliśmy. Jak będziecie jechać w Bieszczady, to zatrzymajcie się na chwilę w Sanoku i jedźcie na Olchowce, na ulicę Kmicica 5 do pana Józefa po wino.
Pan Józef i my. Klara śpi w aucie.
Winnica.
Winne krzaczki.
Nie dość, że to wino jest wyśmienite - polecam muscat i galicję - to jeszcze oprowadza chętnych po winnicy i opowiada ciekawe historie.
Pan Józef opowiada o różnych odmianach winogron, które ma.
A jego żona dała nam ogórki ekologiczne na dalszą podróż.
U pana Józefa kury żyją w symbiozie z lisami, które nie daleko mają swoją norkę, a stary wilczur z sarenką, która odwiedza ich ogród bez stresu.
No więc zaraz ruszamy w tę podróż i mam nadzieję,że w końcu wyjdzie słońce.
Jesteśmy ciągle w Sanoku, ale zaraz ruszamy do Przemyśla. Tym samym zaczynamy nasz tygodniowy powrót do domu ścianą wschodnią.
W niedzielę byliśmy na jarmarku na sanockim rynku, a potem czekaliśmy pod wiatą pod zamkiem, gdzie nasi znajomi, których spotkaliśmy przypadkiem w nocy, oglądali dołujące obrazy Beksińskiego. Mieliśmy iść razem na obiad, ale okazało się, że ani Piotr, ani ja nie założyliśmy Klarze pieluchy, więc się biedna posikała i musieliśmy wrócić do chaty.
Na jarmarku najdłużej zatrzymaliśmy się przy stoisku pana Józefa, który częstował nas winem z własnej winnicy. Nie mógł go niestety sprzedawać na miejscu, więc wczoraj go odwiedziliśmy. Jak będziecie jechać w Bieszczady, to zatrzymajcie się na chwilę w Sanoku i jedźcie na Olchowce, na ulicę Kmicica 5 do pana Józefa po wino.
Pan Józef i my. Klara śpi w aucie.
Winnica.
Winne krzaczki.
Nie dość, że to wino jest wyśmienite - polecam muscat i galicję - to jeszcze oprowadza chętnych po winnicy i opowiada ciekawe historie.
Pan Józef opowiada o różnych odmianach winogron, które ma.
A jego żona dała nam ogórki ekologiczne na dalszą podróż.
U pana Józefa kury żyją w symbiozie z lisami, które nie daleko mają swoją norkę, a stary wilczur z sarenką, która odwiedza ich ogród bez stresu.
No więc zaraz ruszamy w tę podróż i mam nadzieję,że w końcu wyjdzie słońce.
niedziela, 17 lipca 2016
Leje
Pada
od czwartku. Mamy zasięg, internet i telewizor, w związku z czym
wiemy, co się dzieje na świecie. Bardzo chujowo się dzieje.
Aż
mi się tu pisać nie chce.
Też
w sumie nie ma o czym.
W
piątek pojechaliśmy do Iwonicza Zdroju, bo lubimy tam jeździć.
Po prostu. No i jeszcze ja lubię kosmetyki stamtąd. Poza tym
sanatoryjna architektura Iwonicza przenosi mnie w świat powieści
Tomasza Manna, albo w ogóle do jakiejś powieści.
Z
Iwonicza pojechaliśmy do Dynowa, miasteczka nad Sanem (super jest
droga do Dynowa, cały czas wzdłuż Sanu właśnie) na spektakl "Grzeczna". Piotra kolega brał udział w przygotowaniach, więc
oprócz przedstawienia, w które zaangażowane było pół
miasteczka i instruktorzy (to jest to słowo), pogadaliśmy z kilkoma znajomymi. Było fajnie. Dzieci oniemiałe patrzyły na straż
pożarną na sygnale, która miała swój udział w "Grzecznej".
W
sobotę poszliśmy do sklepu, po drodze weszliśmy do salonu Rometu
i kupiliśmy dzieciom rowerki biegowe. I kaski. Klara jest w
zachwycie, Fela – załamana, czyli wszystko w normie.
Pół
popołudnia przespaliśmy wszyscy, a potem był plan,że jedziemy do
Cisnej. Sami. I jutro, czyli dziś, idziemy na wycieczkę. Nawet zamówiliśmy już nocleg. Ale jak sobie pomyślałam, że mam
zostawić te małe, to za nimi zatęskniłam i odwołaliśmy całą
akcję. Poszliśmy z nimi na spacer z rowerkami i było super.
Klara
jeździła szczęśliwa, a Fela rzucała patyki do strumyka,
szła w swoją stronę, chodziła po kałużach.
W końcu ojciec ją
zmusił do jeżdżenia i gdzieś tam odnalazła w tym trochę
radości.
Wieczorem,
gdy dzieci poszły spać, poszliśmy na "randkę".
Najpierw
spotkaliśmy Piotra znajomą, która przepięknie maluje i mieszka w
Norwegii. Opowiedziała, że mieszka pod Oslo w maleńkim miasteczku w domu pod lasem, w dziczy i głuszy i prawie bez sąsiadów. Do pracy
dojeżdża rowerem do miasteczka obok, gdzie pracuje w małej
galerii i pomaga ludziom kupować dzieła sztuki. Bardzo inspirująca
dziewczyna, która ma odwagę żyć, jak chce.
A
może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? Nie, nie.
Jednak na zawsze to chyba nie.
A
potem zobaczyłam kolegę, którego nie wiedziałam kilka lat.
Mieliśmy przyjaciela, który kilka lat temu zginął. Był
nieprzeciętny, mądry i niesamowity. Dzięki niemu się znamy z A.
i od wczoraj jeszcze z żoną A. Spędziliśmy razem piękny wieczór
i w wielkiej ulewie, w nocy wracaliśmy do domu pieszo.
Czasem
nie warto jechać do Cisnej.
piątek, 15 lipca 2016
Ostatni dzień w Bieszczadach
Wróciliśmy
wczoraj do Sanoka. Pogoda wygnała nas z Majdanu, w którym nie
udało nam się porozmawiać z zakapiorem Wilusiem. Zatrzymaliśmy
się w Cisnej w kawiarni Polana na jagodowym deserze i po to, by
wypisać kartki pocztowe.
Wypisujemy kartki.
Na poczcie okazało się, że to dla
większości pocztówkowy dzień, bo był tłum.
Przeszliśmy
się do Siekierezady obejrzeć milionowy raz zdjęcia bieszczadzkich
zakapiorów i ruszyliśmy w stronę widokowej wieży „Skok
Jelenia”.
Żuczek spotkany na trasie.
Weszliśmy
w las i dzieci same zaczęły się wspinać. Były bardzo dumne, że
są na wycieczce i same wędrują w górę. Niestety, po
półgodzinnym spacerze zaczęliśmy się topić w błocie i
stwierdziliśmy, że odpuszczamy i wracamy. Moje madryckie sandałki
co chwilę oblepiało błoto spływające ze szczytu i naprawdę nie
wiedzieliśmy ile jeszcze tej podróży przed nami. Zeszliśmy więc
i ruszyliśmy w stronę domu. Ale przez Wetlinę, Ustrzyki Dolne,
Czarną, Żłobek, Ustrzyki Górne i Lesko. Tamten teren w okolicy
Czarnej, Stuposian to są takie dzikie Bieszczady, w które
postanowiliśmy, że pojedziemy za rok. Pięknie tam i dziko. I nie
ma chińskich budek, tylko lokalne z miodami, serami i jagodami.
Czarna
zwłaszcza zrobiła na mnie wrażenie ze starymi, ogromnymi
świerkami przy drodze, gęstymi lasami. Tam na bank mieszkają
niedźwiedzie. I nazwa jest stąd, że tam jest bardzo mrocznie.
Przed Leskiem zatrzymaliśmy się przy kamieniu leskim, wielkiej skale, na
którą wspinają się prawdziwi hardcore'owcy. Piotra kolega,
wspinał się tam bez asekuracji.
My
obeszliśmy skałę i wróciliśmy do Sanoka.
Zmęczona Fela.
Dziewczyny <3
A
tam czekały na nas takie chmury.
Wieczorem
zadzwoniła do mnie mama przyjaciółki, która mieszka w Nicei
(przyjaciółka), że nie ma z nią kontaktu. Matka poruszyła niebo
i ziemię, rodzice chłopaka przyjaciółki mej – pół Francji,
żeby ich odnaleźć.
Okzazało
się, że byli w kinie i po seansie nie włączyli telefonów.
Trzy
godziny później w Nicei był zamach w którym zginęło ponad 80
osób. Z A. mam kontakt, wiem, że jest bezpieczna.
środa, 13 lipca 2016
Caryńska i prawie tyrolka
Wczoraj,
czyli wtorek, godz. 22:01.
Siedzę
na tarasie domku (który przed nami zamieszkiwał dres z białym
terierem miniaturą) w Rajskiem. Otworzyłam piwo i zapaliłam
fajkę. Te dwie śpią od pół godziny, a mnie naszła taka
refleksja, że żeby ten blog był prawdziwy, to muszę napisać
szczerze to, że wcale nie jest tak łatwo i różowo na wakacjach z
dziećmi, jak się wydaje. Na przykład, od początku naszego
wyjazdu bolała mnie głowa. Albo inaczej: napierdalał mnie łeb.
Myślałam, że mi go rozsadzi. Więc mimo że nigdy ich nie
jem-jadłam tabletki anty ból. Do tego dochodzi Feli dojrzewanie,
czyli na przykład podczas dzisiejszej wycieczki na Połoninę
Caryńską miałam w obie strony Felę na plecach, a ona ryczała mi
do ucha. Dziś już na szczęście ból mnie opuścił, ale sorry.
Weź se podziwiaj widoki, jak Ci taki ryczy do ucha dwulat. I
jeszcze w górę idąc, co chwila zrzucała swój kapelusz, a w
drodze powrotnej - opakowanie po musie owocowym. Nie no były
momenty, że nie płakała, ale wtedy trzysta razy zadała mi
pytanie: Mamo, co robisz? Bo zwykle pyta: Co robi Pan? Nawet jak nie
ma żadnego pana w pobliżu. My odpowiadamy: Kosi trawę. Ja
odpowiadałam dziś: Idę.
Po
wycieczce pojechaliśmy do Wetliny na obiad i Felka zrzuciła na
siebie talerz ze swoim posiłkiem, a Klara ryczała, że chce swój
„obiadek”, bo niestety jej podano jako ostatniej i gardziła
częstowaniem z naszych talerzy.
Skończyło
się tak, że biegałam po knajpie za nimi z widelcem, na który
nabite było mięso z indyka. Ale chociaż zjadły.
Potem
pojechaliśmy na kawę (i ciasto z jagodami) do Starego Sioła,
gdzie uwielbiamy jeździć, a odkąd znamy syna właściciela, brata
naszej przyjaciółki, jest nam jeszcze milej tam bywać. Tam
pojawił się chłopiec, który szukał zaczepki, więc jednym okiem
i ręką wrzucałam zaległy post na bloga, a drugim obserwowałam
rozwój wydarzeń. Raz chłopak popchnął Klarę, a Felkę rzucił
kamieniami. Ale wszystko lekko, a potem pojechaliśmy do domu.
Piotrek
wykąpał dzieci, poszedł grać z Dobrochną w piłkę, a ja poszłam
czytać im bajki. Potem zeszłam. I gdy już myślałam, że śpią,
usłyszałam wielkie śmiechy i odgłosy super zabawy. A były
wykończone. W końcu musiał interweniować ojciec, bo on jest
jednak bardziej stanowczy. Zasnęły.
Pomimo
wszystko kocham to, że jeździmy z nimi i pokazujemy im świat.
Dziś oprócz gór, widziały gąsienicę (znają z książki Bardzo
głodna gąsienica – polecam) i dżdżownicę. Nie mówię o
krowach, owcach, koniach, czy sarnach (jak wracaliśmy z Polańczyka
to stała sarna tuż przy drodze i nie zwiała). Dzieci witają się
ze wszystkimi na szlaku, są cierpliwe i myślę, że ta Felka dziś
to po prostu była zmęczona, a na moich plecach trudno jej było
zasnąć. Zwłaszcza przy schodzeniu.
Wieczory
(jak już zasną) też są super, po bo relacji na bloga, czytam.
Przeczytałam „Nieważkość” Julii Fiedorczuk (o Boże, jaki
dół, ale polecam, ale dół na maksa), a teraz zaczęłam „Skórę”
Toni Morrison. Piotr mi polecił, bo on przeczytał i mówi, że to
też dół. Na szczęście mam jeszcze w zapasie Margaret Atwood
najnowszą a na okładce jest napisane, że książka jest zabawna.
Więc uff. I sudoku. Ale po jednym już nie ogarniam i idę spać.
Jutro
opuszczamy Rajskie. Nie wiem, gdzie pojedziemy, ale na pewno będzie
ekstra.
Kiedyś
tak bardzo bałam się Bieszczadów, to znaczy myślałam, że tu są
sami harcerze, z którymi trzeba chodzić po górach trzymając się
za ręce i śpiewać turystyczne piosenki. A dziś nie wyobrażam
sobie bez nich wakacji. Bez Bieszczadów, nie – harcerzy.
Środa.
Godz. 21.00. Czyli teraz.
Dziś
opuściliśmy Rajskie i mimo kiepskiej prognozy pogody
postanowiliśmy zostać w Bieszczadach. Uznaliśmy, że wrócimy do
Polańczyka, żeby zaliczyć ten rejs. Nie z piratami a Bryzą z
grzecznymi dziewczynami.
Rejs
zaliczony.
Tuż po nim strasznie się rozpadało, więc poszliśmy
coś zjeść. A potem przenieśliśmy się do Soliny. Plan był
taki, że zjedziemy na największej w Bieszczadach tyrolce. Po
drodze zorganizowaliśmy sobie kwaterę w Majdanie (tam, gdzie w
ubiegłym roku) i zasnęła Klara. Zapakowaliśmy dzieci w nosidła,
uznaliśmy, że na tamę wejdziemy po tyrolce i poszliśmy od razu
do wakeparku Piotra kolegi. Fajnie, że on stąd, bo ma naprawdę
wielu super ziomków rozsianych po Bieszczadach.
Niestety,
jak zeszliśmy rozpadało się na dobre. Zasiedliśmy w klimatycznej
kanciapie wakeparkowej i kupiłyśmy sobie z Dobrochną ekstra
czapki od Iwony, która dzierga je bez igły. I tak też się nazywa
jej firma: Bez igły.
Popatrzyliśmy
na jezioro, wypiliśmy kawę, podelektowaliśmy się super klimatem
i poszliśmy do auta. W drodze, w lesie, rozpadało się na maksa,
więc lecieliśmy sami w całej Solinie, aż zatrzymaliśmy się
przy pierwszej lepszej parasolce piwnej, a Piotr poszedł po auto.
Gdy jechaliśmy, nie widzieliśmy drogi, aż w końcu się rozjaśniło
i zieleń bieszczadzka buchnęła nam w twarz. Aż by się chciało
ją całą wchłonąć, objąć, dać się pochłonąć przez nią.
No ale się nie da, więc gapiliśmy się na nią całą drogę z
Soliny przez Polańczyk, Terkę, Polanki, Buk, Dołżycę, Cisną aż
do Majdanu.
Dom
tu dzielimy z rodziną, w której ojcem jednej z pań jest
bieszczadzki zakapior. Ona, pochodząca z Włocławka, mieszkająca w
Holandii po czterdziestu latach spotkała się z tatą. Niezła
historia. Także mamy tu dochodzącego zakapiora z brodą. Może coś
ciekawego nam opowie.
Jutro,
jeśli będzie ładnie, idziemy w góry. Oby było.
Subskrybuj:
Posty (Atom)