Obserwatorzy

niedziela, 31 lipca 2016

Kryzys (w zeszłym roku też był jakoś o tej porze)

Wróciliśmy tydzień temu z wakacji. Przestałam pisać na blogu, bo po prostu nie miałam siły. Nie miałam siły na spotkania z koleżankami, na rozmowy, na nic. Te trzy tygodnie zajebistych wakacji to była mega harówka. Każdy, kto podróżuje z rodziną wie, że rodzinny wypoczynek to trochę oksymoron (trochę w ciąży). Bo jesteś z dziećmi, małymi, no i wiadomo, co się z tym wiąże. Gorzej jest, jak do tych obowiązków dochodzi ciągłe przekonywanie drugiej dorosłej osoby, z którą spędzasz wakacje do jakiegoś działania. Przekonujesz, argumentujesz i w końcu na koniec dnia słyszysz: "ale było super".
Ale następnego dnia od rana trwają kolejne negocjacje.
I w końcu wracasz. Z urlopu. Bez sił.
I jeszcze dochodzi do tego opieka nad jego córką. Dziesięciolatką. Ja nie mogę mieć dość. Ja nie mogę zgłosić, że mam kryzys. Nie. Ja muszę być z uśmiechem na posterunku, gotowa do dawania. No przecież nie do brania.



Dziś byliśmy w Toruniu na spektaklu dla dzieci. W samo południe, w ukropie, na rynku; postanowiliśmy iść na lody. Po lodach, podczas których Klara zbiła szklankę z (drogą) lemoniadą, poszliśmy na spacer. Chciałam iść z nimi nad Wisłę. Gdy do niej doszliśmy Piotr zaproponował, że pójdziemy wzdłuż muru, bez widoku na rzekę. Więc poszliśmy.
Potem się prawie zabiliśmy.
Uratował nas wypad nad Jezioro Chełmżyńskie do Zalesia. Dzieci się kąpały, ja się kąpałam, fajnie.

Po kąpieli.

Ale ogólnie jest średnio.

niedziela, 24 lipca 2016

Powroty łatwe nie są

No to wróciliśmy.
Niedziela.

W ogóle mnie to nie cieszy. No może cieszy mnie to, że już nie jedziemy.
Wczoraj ruszyliśmy z Sanoka w samo południe, a dojechaliśmy do Bydzi za kwadrans północ. Dzieci były dzielne i przejechały trasę bez większego marudzenia. A jechaliśmy przez podkarpackie, małopolskie, świętokrzyskie, łódzkie i w końcu kujawsko-pomorskie.
Tradycyjnie odwiedziliśmy lody w Pilźnie i tradycyjnie były wyśmienite.
Na lodach.

W piątek zjechaliśmy z gór zahaczając jeszcze o ten punkt widokowy "Jeleni skok" w Cisnej, na który lepiej nie iść w sandałach. W sumie w ogóle można tam nie iść, no chyba, że pada.
Potem jedliśmy pyszny obiad w barze na Zamościu. Podczas naszych wakacji na obiad jadłam zwykle coś z jagodami. I naleśniki z jagodami właśnie tam wygrały.
Wracając do Sanoka zjechaliśmy do Soliny do wakeparku, o którym już tu pisałam. Musicie tam pojechać. Jak się jedzie z Polańczyka to jest nad tamą. Nazywa się Drewniany zakątek i schodzi się nad Solinę przez las.
Piotr i ja zjechaliśmy na tyrolce. Ma ona 680 metrów i jest najdłuższa w Bieszczadach. Szczerze? Myślałam, że wymięknę, jak po drabinie weszłam na taki tarasik na drzewie i po bujających się deskach przeszłam do drugiego drzewa, skąd, z 10 metrów nad ziemią, musiałam się puścić i polecieć. Instruowała mnie taka Iwona, ta od czapek - Bez igły - i gdyby nie ona, to bym zeszła. Powiedziała mi, że mam sobie usiąść w uprzęży, usiadłam i ruszyłam. Super się patrzy na Solinę z perspektywy kilkunastu metrów nad wodą.
To ja.

Po tyrolce Piotrek pierwszy raz pływał na wakeboardzie i serio ma chłopak talent. Ja nie pływałam, bo musieliśmy jechać dalej, do dziadków, do Sanoka. Ale następnym razem ja pływam pierwsza.

No i tyle. Piotr otwiera własnie sanockie wino. Muscat, bardzo mi smakował. Jakoś trzeba wrócić do rzeczywistości. Choć w sumie tam też była rzeczywistość, więc nie rozumiem tego hasła.
Wasze zdrowie!


czwartek, 21 lipca 2016

Chatka Puchatka i Tarnica

    Na maxa się cieszę, że zmieniliśmy plany.
    We wtorek wieczorem przybyliśmy do Cisnej, a w środę rano nie mieszkaliśmy już u pani-dusigroszki, dla której aneksem kuchennym był czajnik , za to ulokowaliśmy się „u Darka”, który ma jedną wielką kuchnię dla gości i dla siebie. Wchodzisz i chcesz biesiadować. Super klimat.

    Środa to był pierwszy dzień od długiego czasu bez deszczu i z wielkim słońcem. Dało się to odczuć na szlaku (a jak sądzę na wszystkich szlakach) prowadzącym do Chatki Puchatka. Podejście jest proste: długo idzie się polaną, potem ostro pod górę w lesie, a potem już kawałeczek do Chaty Puchata no trochę pod górę.
    Z pięknymi widokami. 
    Proste, ale po tych deszczach ziemia w lesie nie zdążyła wyschnąć, więc panie w sandałkach i panowie w tenisówkach ostro się ślizgali. No nieważne.

    Nasze dzieci pokonały tę trasę na własnych nogach. Całą drogę mówiły „dzień dobry” turystom, z czego tak z 5 procent znało ten górski zwyczaj. I jeszcze mówiły: jestem duża.
    Szacunek dla nich, serio. Nam niby było lżej, ale oczy musieliśmy mieć dookoła głowy i mocno podtrzymywać je na tych ubłoconych kamlotach i korzeniach, bo jak się okazuje w czasie tych wakacji,  kamienie i kałuże to niewyczerpane źródło zabaw (ulubionych). Więc szliśmy zgięci i skoncentrowani. Na górze było trochę jak w super markecie, ale nic to. Tam jest po prostu ładnie (Klara ciągle mówi: no po prostu szok).

     Pod Chatką.
     Widok na Wetlińską.
     Zejście do Brzegów.

    Po pikniku pod Kubusiem Puchatkiem zeszliśmy do Brzegów Górnych, czyli szlakiem, na którym spotkaliśmy naprawdę garstkę ludzi ( w tym parę młodą podczas ślubnej sesji).
    W Brzegach Piotrek złapał stopa i pojechał po auto na Przełęcz Wyżną, skąd ruszaliśmy na połoninę.

    Wieczorem zrobiliśmy kolację w biesiadnej kuchni, położyliśmy dzieci i gdy zasnęły, poszliśmy do Siekierezady na koncert. Grała tam GypsySka Orquestra z Wenezueli. Ani gypsy, ani ska nie są moimi ulubionymi, ale wenezuelska energia chłopców z zespołu już tak. Więc mimo że trafiliśmy na dwa ostatnie bisy, było ekstra.

    A dziś pojechaliśmy do Wołosatego, by wejść na Tarnicę. Jak zobaczyliśmy sznur aut zaparkowanych wzdłuż jezdni i usłyszeliśmy od pana,że na parkingu nie ma już miejsc, to trochę wymiękliśmy. Zaczęło się kombinowanie, że może przejdziemy się do lasu, albo na jakiś szlak, gdzie nie ma ludzi. Ale była już godz. 13.00 i trzeba było po prostu na tą Tarnicę wejść. Więc weszliśmy.
    Na Tarnicy. 
    Rzadko mam zdjęcia z krzyżem.

    Jakiś czas temu czytałam,że na Tarnicę prowadzą schody. Ludzie pisali petycje, przez Wyborczą przetoczyła się debata na ten temat. Schody są. I są strasznie chujowe. Bo ziemia się ubiła i te belki ją podtrzymujące są teraz tylko przeszkodami, które trzeba pokonać. 

    No więc pokonywaliśmy te belki pod sam szczyt razem z milionem innych. Posiedzieliśmy chwilę na najwyższym szczycie Bieszczadów po stronie polskiej, na którym stoi krzyż, aż się wyludniło i całkiem piękną wycieczkę powrotną rozpoczęliśmy około godz. 16.00 Szerokim Wierchem. Tam już prawie nikogo nie było. Szliśmy tym długim szczytem, potem przez las i po godz. 18.00 byliśmy w Ustrzykach Górnych. 

    Widok z Szerokiego Wiercha.

    Piotrek złapał stopa do Wołosatego po auto, a my zasiadłyśmy w knajpie Pod Caryńską na zupę i jagodowe naleśniki. 
    Okazało się, że o godz. 20.00 gra Orkiestra św. Mikołaja, a w "Legendzie Bieszczad", czyli tuż obok – o godz. 21.00 – GypsySka Orquestra. Przywitałam się z Mikołajem - Bogdanem, bo przecież znamy się z trzeciej edycji Ethniesów, wrócił Piotrek i zostaliśmy na koncercie. Doszli do nas A. z żoną, czyli ziomki, których spotkaliśmy w sobotnią noc w Sanoku i było super.

    Wracając z Ustrzyk widzieliśmy lisa, który gapił się na nas z drogi. I księżyc. Ogromny, żółty księżyc w pełni, który za czarnymi górami i na tle granatowego nieba wyglądał jak z bajki.

    W ogóle mi się nie chce stąd wyjeżdżać. W ogóle. 

środa, 20 lipca 2016

Zmiana planów

    Cztery małe liski (w tym dwa bawiące się na środku drogi) i dwie łasice przebiegające drogę przejechaliśmy dzisiaj. Nie, nie. Piotr mi kazał tak napisać. Tak naprawdę ten zwierzyniec minęliśmy na ostatniej „prostej” prowadzącej do... Cisnej. Jesteśmy nienormalni.

    Rano (o 11) wyjechaliśmy, zgodnie z planem, do Przemyśla. Spotkaliśmy się tam z Piotra kolegą sprzed lat i było super. Najpierw nie lało, więc trochę łaziliśmy, weszliśmy pod takie arkady i wtedy lunęło konkretnie. Więc staliśmy tam, tzn. Piotr z kolegą stali i gadali, a ja goniłam za dziećmi.

    Zaklinam dzieci.

    Potem, już naprawdę znudzeni tym staniem, uznaliśmy, że skoro leje, to idziemy jeść. Blisko – na rynek. Zasiedliśmy, zamówiliśmy i wyszło słońce. Podano jedzenie, ale dzieci to nie obeszło, wolały biegać po rynku i gonić gołębie. Gdy już my zjedliśmy, one przybiegły, by zjeść zimny obiad. Więc się nam przedłużyło. Potem poszliśmy na lody i kawę, i jak Piotr poprosił panią o flat white, to pani zapytała: - czyli zimną? Urocze to było <3
    W końcu słońce wyszło na dobre, my byliśmy nażarci i można było powędrować trochę po Przemyślu. Pięknie tam. Z każdej strony.

    Np. takie wiszące ogrody tam są.

    Bo i Zasanie malownicze (dzielnica za Sanem) i rynek z niedźwiedziem, którego mają w herbie i tereny przyzamkowe na wzgórzu, z którego widok jest na całe miasto, gdzie wśród czerwonych dachów co chwila wystaje jakaś kościelna wieża. Kościołów tu od cholery.

    Tak zresztą o Przemyślu pisał w Monachomachii Ignacy Krasicki:
    W mieście, którego nazwiska nie powiem,
    Nic to albowiem do rzeczy nie przyda;
    W mieście, ponieważ zbiór pustek tak zowiem,
    W godnym siedlisku i chłopa, i Żyda,
    W mieście - gród, ziemstwo trzymało albowiem
    Stare zamczysko, pustoty ohyda -
    Było trzy karczmy, bram cztery ułomki,
    Klasztorów dziewięć i gdzieniegdzie domki.

    Ikonostas z greko-katolickiego kościoła.
    Dwie wieże.
    Ten był naprawdę ładny.

    Także z tymi kościołami, to rzeczywiście klęska urodzaju. I pełno pustostanów o przepięknej architekturze.

     Tu np. mieszkają gołębie.
    Takie ogłoszenie.
    To ta kamienica - staroć

    Bardzo dużo jest tu działających zakładów krawieckich, szewców, jest nawet naprawiacz parasoli i skup fasoli, orzechów włoskich i ziół.
    Centrum.
    Rynek z niedźwiedziem fontanną.
    A to piękny dom na wzgórzu niedaleko zamku, w którym mieszka pan, który przeniósł się do Przemyśla z Elbląga.
    Przemyskie Centrum Kultury i Nauki Zamek.

    Tak mnie zmęczył ten dzień, że jak wyobraziłam sobie, że codziennie będziemy zatrzymywać się w innym mieście, to po urlopie będę musiała ostro odpocząć. Więc może, skoro ma być ładna pogoda, to wrócimy w Bieszczady i się nasycimy na maxa, bo wyjechaliśmy stąd z niedosytem.

    I jesteśmy. Śpimy w Cisnej, za oknem szumi potok, a juto wybieramy się do Chatki Puchatka. W czwartek chcemy iść na Rawki, a w piątek wrócić do wakeparku nad Soliną, by popływać na desce i zjechać na tej największej, bieszczadzkiej tyrolce.
    Potem możemy wracać.

    P.S. W drodze do Przemyśla zatrzymaliśmy się na tarasie widokowym w Górach Słonnych i tam zagadaliśmy się z takim małżeństwem i oni powiedzieli, że są na wakacjach w Cisnej. Tak mi się zrobiło przykro trochę, że oni sobie po Przemyślu wrócą w Bieszczady, a my już będziemy się kierować na północ. I okazuje się, że my też jednak kończymy ten dzień w Cisnej. 

wtorek, 19 lipca 2016

Winnica nad Sanem i ruszamy w drogę

Wczoraj mój blog skończył rok. Bardzo się cieszę, że go mam, że jestem w miarę systematyczna i że właściwie dzięki niemu zaczęłam pisać bajki. I jeśli mogłabym mieć jakieś życzenie, to chciałabym, żebyście zamieszczali tu więcej komentarzy. Żebym miała z Wami kontakt.
Jesteśmy ciągle w Sanoku, ale zaraz ruszamy do Przemyśla. Tym samym zaczynamy nasz tygodniowy powrót do domu ścianą wschodnią.
W niedzielę byliśmy na jarmarku na sanockim rynku, a potem czekaliśmy pod wiatą pod zamkiem, gdzie nasi znajomi, których spotkaliśmy przypadkiem w nocy, oglądali dołujące obrazy Beksińskiego. Mieliśmy iść razem na obiad, ale okazało się, że ani Piotr, ani ja nie założyliśmy Klarze pieluchy, więc się biedna posikała i musieliśmy wrócić do chaty.
Na jarmarku najdłużej zatrzymaliśmy się przy stoisku pana Józefa, który częstował nas winem z własnej winnicy. Nie mógł go niestety sprzedawać na miejscu, więc wczoraj go odwiedziliśmy. Jak będziecie jechać w Bieszczady, to zatrzymajcie się na chwilę w Sanoku i jedźcie na Olchowce, na ulicę Kmicica 5 do pana Józefa po wino.

 Pan Józef i my. Klara śpi w aucie.
 Winnica.
Winne krzaczki.

Nie dość, że to wino jest wyśmienite - polecam muscat i galicję - to jeszcze oprowadza chętnych po winnicy i opowiada ciekawe historie.

Pan Józef opowiada o różnych odmianach winogron, które ma.

A jego żona dała nam ogórki ekologiczne na dalszą podróż.

U pana Józefa kury żyją w symbiozie z lisami, które nie daleko mają swoją norkę, a stary wilczur z sarenką, która odwiedza ich ogród bez stresu.

No więc zaraz ruszamy w tę podróż i mam nadzieję,że w końcu wyjdzie słońce.

niedziela, 17 lipca 2016

Leje

    Pada od czwartku. Mamy zasięg, internet i telewizor, w związku z czym wiemy, co się dzieje na świecie. Bardzo chujowo się dzieje.
    Aż mi się tu pisać nie chce.
    Też w sumie nie ma o czym.

    W piątek pojechaliśmy do Iwonicza Zdroju, bo lubimy tam jeździć. Po prostu. No i jeszcze ja lubię kosmetyki stamtąd. Poza tym sanatoryjna architektura Iwonicza przenosi mnie w świat powieści Tomasza Manna, albo w ogóle do jakiejś powieści.




    Zjedliśmy lody, poszliśmy na plac zabaw (czasem im zasłaniamy, żeby nie zauważyły, że gdzieś stoi, ale są bardzo spostrzegawcze i zawsze zoczą), skoczyliśmy na niedziałający od lat basen, który jest bardzo malowniczy.



    Z Iwonicza pojechaliśmy do Dynowa, miasteczka nad Sanem (super jest droga do Dynowa, cały czas wzdłuż Sanu właśnie) na spektakl "Grzeczna". Piotra kolega brał udział w przygotowaniach, więc oprócz przedstawienia, w które zaangażowane było pół miasteczka i instruktorzy (to jest to słowo), pogadaliśmy z kilkoma znajomymi. Było fajnie. Dzieci oniemiałe patrzyły na straż pożarną na sygnale, która miała swój udział w "Grzecznej".

    Opowiadana część - autentyczna (i traumatyczna) historia prababki jednego z "aktorów".


    W sobotę poszliśmy do sklepu, po drodze weszliśmy do salonu Rometu i kupiliśmy dzieciom rowerki biegowe. I kaski. Klara jest w zachwycie, Fela – załamana, czyli wszystko w normie.
    Pół popołudnia przespaliśmy wszyscy, a potem był plan,że jedziemy do Cisnej. Sami. I jutro, czyli dziś, idziemy na wycieczkę. Nawet zamówiliśmy już nocleg. Ale jak sobie pomyślałam, że mam zostawić te małe, to za nimi zatęskniłam i odwołaliśmy całą akcję. Poszliśmy z nimi na spacer z rowerkami i było super. 



    Klara jeździła szczęśliwa, a Fela rzucała patyki do strumyka, szła w swoją stronę, chodziła po kałużach. 


    W końcu ojciec ją zmusił do jeżdżenia i gdzieś tam odnalazła w tym trochę radości.


    Wieczorem, gdy dzieci poszły spać, poszliśmy na "randkę".
    Najpierw spotkaliśmy Piotra znajomą, która przepięknie maluje i mieszka w Norwegii. Opowiedziała, że mieszka pod Oslo w maleńkim miasteczku w domu  pod lasem, w dziczy i głuszy i prawie bez sąsiadów. Do pracy dojeżdża rowerem do miasteczka obok, gdzie pracuje w małej galerii i pomaga ludziom kupować dzieła sztuki. Bardzo inspirująca dziewczyna, która ma odwagę żyć, jak chce.
    A może by tak rzucić wszystko i wyjechać w Bieszczady? Nie, nie. Jednak na zawsze to chyba nie.
    A potem zobaczyłam kolegę, którego nie wiedziałam kilka lat. Mieliśmy przyjaciela, który kilka lat temu zginął. Był nieprzeciętny, mądry i niesamowity. Dzięki niemu się znamy z A. i od wczoraj jeszcze z żoną A. Spędziliśmy razem piękny wieczór i w wielkiej ulewie, w nocy wracaliśmy do domu pieszo.
    Czasem nie warto jechać do Cisnej.

piątek, 15 lipca 2016

Ostatni dzień w Bieszczadach

    Wróciliśmy wczoraj do Sanoka. Pogoda wygnała nas z Majdanu, w którym nie udało nam się porozmawiać z zakapiorem Wilusiem. Zatrzymaliśmy się w Cisnej w kawiarni Polana na jagodowym deserze i po to, by wypisać kartki pocztowe.
    Wypisujemy kartki.

    Na poczcie okazało się, że to dla większości pocztówkowy dzień, bo był tłum.
    Przeszliśmy się do Siekierezady obejrzeć milionowy raz zdjęcia bieszczadzkich zakapiorów i ruszyliśmy w stronę widokowej wieży „Skok Jelenia”.

    W lesie. 
    Żuczek spotkany na trasie.

    Weszliśmy w las i dzieci same zaczęły się wspinać. Były bardzo dumne, że są na wycieczce i same wędrują w górę. Niestety, po półgodzinnym spacerze zaczęliśmy się topić w błocie i stwierdziliśmy, że odpuszczamy i wracamy. Moje madryckie sandałki co chwilę oblepiało błoto spływające ze szczytu i naprawdę nie wiedzieliśmy ile jeszcze tej podróży przed nami. Zeszliśmy więc i ruszyliśmy w stronę domu. Ale przez Wetlinę, Ustrzyki Dolne, Czarną, Żłobek, Ustrzyki Górne i Lesko. Tamten teren w okolicy Czarnej, Stuposian to są takie dzikie Bieszczady, w które postanowiliśmy, że pojedziemy za rok. Pięknie tam i dziko. I nie ma chińskich budek, tylko lokalne z miodami, serami i jagodami.
    Czarna zwłaszcza zrobiła na mnie wrażenie ze starymi, ogromnymi świerkami przy drodze, gęstymi lasami. Tam na bank mieszkają niedźwiedzie. I nazwa jest stąd, że tam jest bardzo mrocznie.

    Przed Leskiem zatrzymaliśmy się przy kamieniu leskim, wielkiej skale, na którą wspinają się prawdziwi hardcore'owcy. Piotra kolega, wspinał się tam bez asekuracji.
    My obeszliśmy skałę i wróciliśmy do Sanoka.

    Pod Leskim kamieniem. 
     Zmęczona Fela.
    Dziewczyny <3

    A tam czekały na nas takie chmury.


    Wieczorem zadzwoniła do mnie mama przyjaciółki, która mieszka w Nicei (przyjaciółka), że nie ma z nią kontaktu. Matka poruszyła niebo i ziemię, rodzice chłopaka przyjaciółki mej – pół Francji, żeby ich odnaleźć.
    Okzazało się, że byli w kinie i po seansie nie włączyli telefonów.
    Trzy godziny później w Nicei był zamach w którym zginęło ponad 80 osób. Z A. mam kontakt, wiem, że jest bezpieczna. 

środa, 13 lipca 2016

Caryńska i prawie tyrolka

    Wczoraj, czyli wtorek, godz. 22:01.
    Siedzę na tarasie domku (który przed nami zamieszkiwał dres z białym terierem miniaturą) w Rajskiem. Otworzyłam piwo i zapaliłam fajkę. Te dwie śpią od pół godziny, a mnie naszła taka refleksja, że żeby ten blog był prawdziwy, to muszę napisać szczerze to, że wcale nie jest tak łatwo i różowo na wakacjach z dziećmi, jak się wydaje. Na przykład, od początku naszego wyjazdu bolała mnie głowa. Albo inaczej: napierdalał mnie łeb. Myślałam, że mi go rozsadzi. Więc mimo że nigdy ich nie jem-jadłam tabletki anty ból. Do tego dochodzi Feli dojrzewanie, czyli na przykład podczas dzisiejszej wycieczki na Połoninę Caryńską miałam w obie strony Felę na plecach, a ona ryczała mi do ucha. Dziś już na szczęście ból mnie opuścił, ale sorry. Weź se podziwiaj widoki, jak Ci taki ryczy do ucha dwulat. I jeszcze w górę idąc, co chwila zrzucała swój kapelusz, a w drodze powrotnej - opakowanie po musie owocowym. Nie no były momenty, że nie płakała, ale wtedy trzysta razy zadała mi pytanie: Mamo, co robisz? Bo zwykle pyta: Co robi Pan? Nawet jak nie ma żadnego pana w pobliżu. My odpowiadamy: Kosi trawę. Ja odpowiadałam dziś: Idę.

     Na szczycie.
     Na szczycie - dowód.
    Fela zadowolona <3 
    Intelektualistki.
    Widok na Wetlińską.



    Po wycieczce pojechaliśmy do Wetliny na obiad i Felka zrzuciła na siebie talerz ze swoim posiłkiem, a Klara ryczała, że chce swój „obiadek”, bo niestety jej podano jako ostatniej i gardziła częstowaniem z naszych talerzy.
    Skończyło się tak, że biegałam po knajpie za nimi z widelcem, na który nabite było mięso z indyka. Ale chociaż zjadły.
    Potem pojechaliśmy na kawę (i ciasto z jagodami) do Starego Sioła, gdzie uwielbiamy jeździć, a odkąd znamy syna właściciela, brata naszej przyjaciółki, jest nam jeszcze milej tam bywać. Tam pojawił się chłopiec, który szukał zaczepki, więc jednym okiem i ręką wrzucałam zaległy post na bloga, a drugim obserwowałam rozwój wydarzeń. Raz chłopak popchnął Klarę, a Felkę rzucił kamieniami. Ale wszystko lekko, a potem pojechaliśmy do domu.
    Piotrek wykąpał dzieci, poszedł grać z Dobrochną w piłkę, a ja poszłam czytać im bajki. Potem zeszłam. I gdy już myślałam, że śpią, usłyszałam wielkie śmiechy i odgłosy super zabawy. A były wykończone. W końcu musiał interweniować ojciec, bo on jest jednak bardziej stanowczy. Zasnęły.

    Pomimo wszystko kocham to, że jeździmy z nimi i pokazujemy im świat. Dziś oprócz gór, widziały gąsienicę (znają z książki Bardzo głodna gąsienica – polecam) i dżdżownicę. Nie mówię o krowach, owcach, koniach, czy sarnach (jak wracaliśmy z Polańczyka to stała sarna tuż przy drodze i nie zwiała). Dzieci witają się ze wszystkimi na szlaku, są cierpliwe i myślę, że ta Felka dziś to po prostu była zmęczona, a na moich plecach trudno jej było zasnąć. Zwłaszcza przy schodzeniu.
    Wieczory (jak już zasną) też są super, po bo relacji na bloga, czytam. Przeczytałam „Nieważkość” Julii Fiedorczuk (o Boże, jaki dół, ale polecam, ale dół na maksa), a teraz zaczęłam „Skórę” Toni Morrison. Piotr mi polecił, bo on przeczytał i mówi, że to też dół. Na szczęście mam jeszcze w zapasie Margaret Atwood najnowszą a na okładce jest napisane, że książka jest zabawna. Więc uff. I sudoku. Ale po jednym już nie ogarniam i idę spać.

    Jutro opuszczamy Rajskie. Nie wiem, gdzie pojedziemy, ale na pewno będzie ekstra.
    Kiedyś tak bardzo bałam się Bieszczadów, to znaczy myślałam, że tu są sami harcerze, z którymi trzeba chodzić po górach trzymając się za ręce i śpiewać turystyczne piosenki. A dziś nie wyobrażam sobie bez nich wakacji. Bez Bieszczadów, nie – harcerzy.

    Środa. Godz. 21.00. Czyli teraz.
    Dziś opuściliśmy Rajskie i mimo kiepskiej prognozy pogody postanowiliśmy zostać w Bieszczadach. Uznaliśmy, że wrócimy do Polańczyka, żeby zaliczyć ten rejs. Nie z piratami a Bryzą z grzecznymi dziewczynami.
    Rejs zaliczony.
     Tama od strony Polańczyka.
     Zadowolona Klara.
    Fela podziwia wyspę.

    Tuż po nim strasznie się rozpadało, więc poszliśmy coś zjeść. A potem przenieśliśmy się do Soliny. Plan był taki, że zjedziemy na największej w Bieszczadach tyrolce. Po drodze zorganizowaliśmy sobie kwaterę w Majdanie (tam, gdzie w ubiegłym roku) i zasnęła Klara. Zapakowaliśmy dzieci w nosidła, uznaliśmy, że na tamę wejdziemy po tyrolce i poszliśmy od razu do wakeparku Piotra kolegi. Fajnie, że on stąd, bo ma naprawdę wielu super ziomków rozsianych po Bieszczadach.
    Na Solinie.
    My se patrzymy.

    Niestety, jak zeszliśmy rozpadało się na dobre. Zasiedliśmy w klimatycznej kanciapie wakeparkowej i kupiłyśmy sobie z Dobrochną ekstra czapki od Iwony, która dzierga je bez igły. I tak też się nazywa jej firma: Bez igły.
    W dreadach - Iwona od czapek, po prawej - Cjanek - kolega Piotra od wakeparku.

    Popatrzyliśmy na jezioro, wypiliśmy kawę, podelektowaliśmy się super klimatem i poszliśmy do auta. W drodze, w lesie, rozpadało się na maksa, więc lecieliśmy sami w całej Solinie, aż zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej parasolce piwnej, a Piotr poszedł po auto. Gdy jechaliśmy, nie widzieliśmy drogi, aż w końcu się rozjaśniło i zieleń bieszczadzka buchnęła nam w twarz. Aż by się chciało ją całą wchłonąć, objąć, dać się pochłonąć przez nią. No ale się nie da, więc gapiliśmy się na nią całą drogę z Soliny przez Polańczyk, Terkę, Polanki, Buk, Dołżycę, Cisną aż do Majdanu.

    Dom tu dzielimy z rodziną, w której ojcem jednej z pań jest bieszczadzki zakapior. Ona, pochodząca z Włocławka, mieszkająca w Holandii po czterdziestu latach spotkała się z tatą. Niezła historia. Także mamy tu dochodzącego zakapiora z brodą. Może coś ciekawego nam opowie.
    Jutro, jeśli będzie ładnie, idziemy w góry. Oby było.