Obserwatorzy

piątek, 6 listopada 2015

Podkarpacie



Dawno nigdzie nie wyjeżdżaliśmy, w związku z czym jedziemy dziś do Warszawy. A tak serio to tydzień temu ruszyliśmy w nocną podróż do Sanoka, by spędzić tam kilka dni ze świętem wszystkich zmarłych włącznie. Wracaliśmy we wtorek po kilku dniach pełnych słońca, świeżego powietrza i cudownych wycieczek. 

W samo święto pojechaliśmy do Falejówki, gdzie na cmentarzu leżą bliscy Piotra mamy. Przepiękne miejsce. Groby ułożone są na wzgórzu, przy każdym stoi jednakowy krzyż ze stali, do każdego przymocowana jest mała, zdobiona delikatnie tabliczka z danymi zmarłego. Ze wzgórza roztacza się widok na Góry Słonne. Słońce świeciło, było gorąco, chodziliśmy bez kurtek. Przejechaliśmy się kawałek dalej, do Raczkowej. Wspięliśmy się na górę, niedaleko, doszliśmy na łąkę, z której widać było Bieszczady.




Pięknie pachniała suchymi ziołami, w tle słychać było śpiew starszej kobiety, która sprowadzała krowy z wypasu. Byłoby idealnie, gdyby nie chińskie biedronki, które nas ostro atakowały. W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się w Trepczy, gdzie dzieci zapoznały się z kozami. W ogóle dzieci oszalały, bo co chwilę widziały krowy, konie, psy, kaczki, koty i kury na żywo. Do perfekcji opanowały ich odgłosy.

2 listopada pojechaliśmy do Manastercu, by stamtąd wejść na górę Sobień. Nie było to specjalnie trudne, bo na sam szczyt prowadzą drewniane schody. Na szczycie stoją ruiny zamku. Wśród nich zakotwiczony jest taras widokowy, z którego można zobaczyć meandrujący San i Bieszczady w tle.




Zeszliśmy, przeszliśmy przez jezdnię i ruszyliśmy szlakiem w las. Po odcinku płaskim zaczęła się góra. Czuliśmy, że szlak ten jest mało używany. Szłam pierwsza, więc przebijałam się przez powalone gałęzie, dzikie chaszcze i na bank chodziły po mnie pająki (ale tego nie widziałam na szczęście).





Na plecach miałam Felę, Piotrek niósł Klarę, a szumowi wiatru wtórował jęk marudzącej Dobrochny. W końcu skończyła się góra, szliśmy kawałek prostą ścieżką (weszłam w błoto po kostkę) i nagle naszym oczom objawił się widok na łąki, góry - no to była nagroda.




Pojechaliśmy jeszcze na taras widokowy na serpentynie prowadzącej do Tyrawy Wołoskiej, skąd mieliśmy widzieć Tatry. Nie widzieliśmy, bo była lekka mgła. Trudno i tak było super.



No a we wtorek wróciliśmy do domu, do pracy, do codziennych spraw. I niecodziennych, bo cały czas pracujemy z Kasią Gębarowską nad zdjęciami do naszej wystawy „Do rany przyłóż”. Wczoraj zaś odbył się koncert zespołu Kamp!, który organizowałam i dziś jestem po nim trochę zmęczona. Ale też totalnie zadowolona. Kupcie sobie ich nową płytę „Orneta”, jest idealna na nadchodzące szare dni. Właściwie to one już nadeszły.

Cóż. Zaraz pakowanie i jazda do stolicy. Piotrek gra tam jutro ze swoim zespołem Wernisaż na … wernisażu. Bo oni grają tylko na wernisażach, taka zasada. Więc jedziemy. 
Się cieszę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz