Nadszedł długi weekend (już odszedł) i stwierdziliśmy, że
nigdzie nie jedziemy. Że zostajemy w mieście i że odpoczywamy biernie.
W piątek
popisałam trochę bajek w skrzynce a w sobotę rano uznaliśmy, że idziemy
przepłynąć się tramwajem wodnym. Mamy w Bydgoszczy taką atrakcję, a ja płynęłam
nim tylko raz i to lata świetlne temu (to była jakaś konferencja prasowa z
ratusza, co znaczy, że było to za czasów, gdy pracowałam jeszcze w Gazecie Pomorskiej).
No a nasze dzieci jeszcze nigdy nie płynęły.
Płyniemy.
Więc popłynęliśmy. Z Rybiego Rynku do Astorii. Było ok, bo
na tej trasie trzeba wpłynąć w śluzę i wypłynąć na wyższy taras wody, gdy te poziomy,
dzięki śluzie, się zrównają. Dzieci nic z tego nie kumały, ale i tak miały dużo
zabawy.
Wiecznie zadowolone.
W niedzielę mieliśmy jechać do Wieżycy, ale wybraliśmy
Powidz. Nad tym największym jeziorem w Wielkopolsce stacjonuje w wakacje moja
gnieźnieńska rodzina, więc była to super okazja, by się spotkać. Po drodze
przejeżdżaliśmy przez miejscowość Proceń. Z drogi zobaczyliśmy, że wśród pól i
lasów stoi olbrzymi szary budynek. Bardzo ładny. Zboczyliśmy z trasy, by przyjrzeć
mu się z bliska. Gdy dojechaliśmy, przypomniały mi się wszystkie horrory klasy „Z”,
które widziałam w swoim życiu.
Strach był.
Opuszczona chata, powybijane okna, zamurowane
drzwi - ktoś na pewno siedział w tym domu i nas obserwował. Wokół leżały porozrywane zabawki a za oknem widać
było zdemolowany dziecięcy pokój. Jestem bardzo ciekawa, jak tam przebiegało życie
domowników, gdy jeszcze… żyli.
Na dole po lewej pokój dziecka.
Gdy wróciliśmy do domu, sprawdziłam, że kiedyś była
to stacja kolejowa. Rzeczywiście za domem biegły tory. I rosły dzikie jabłonie
z których Piotrek zebrał trochę owoców. Ja ich nie jem, bo na pewno wyrosły one
na ziemi podlanej krwią. Ludzką.
W Powidzu sielanka, łódki i kąpiele.
Fela.
Klara.
Z ukochaną Bunią.
Odwiedziliśmy mojego kuzyna, który dom zbudował z
desek rozłożonego domu z Podlasia. Bardzo romantyczny sposób na
zagospodarowanie działki.
Drewniana chata z Podlasia przeniesiona do Wielkopolski
Ładne to jezioro.
Mój kuzyn ma psa Kermita, który jest fanem aportowania. Gdy
wszyscy ignorują jego skamlenie o rzucanie (może tak biegać trzy godziny z
niesłabnącym entuzjazmem), to sam sobie kula np. jabłko i za nim biegnie.
W poniedziałek poszłam biegać, a potem wybraliśmy się
wszyscy na rowerach (tak, wreszcie mamy sprawną ośkę w wózku-przyczepce, więc
wróciło rowerowe życie) kibicować pływakom na Wyspę Młyńską. Ustawiłam się przy
bandzie w miejscu, gdzie pływacy wychodzili z wody, żeby Fela mogła sobie
popatrzeć na ludzi w kombinezonach i czepkach (szczerze mówiąc ja też sobie
trochę popatrzyłam - you know what I mean).
Wróciliśmy do domu, odstawiliśmy rowery, wsiedliśmy do
samochodu i pojechaliśmy do Fojutowa. Jezus. Nie sądziłam, że w sercu (no
dobra, wątrobie) Borów Tucholskich rozwinie się taka infrastruktura, która
zamorduje cały romantyczny klimat trasy do akweduktu.
Przepięknej urody świnio-jeleń.
Zjedliśmy obiad w
knajpce, przy której stał wypasiony plac zabaw, na który rodzina wejdzie na
dwie godziny za stówę – sory, nie weszliśmy – i poszliśmy podziwiać największy
akwedukt w Polsce.
Woźnica wziął nas za darmo.
Wielka to była radość, że są konie.
Akwedukt.
Wróciliśmy przez las i do domu.
I tak to właśnie nie wyjechaliśmy na długi weekend i
odpoczywaliśmy biernie.