Dziś rano
poczułam zew podróży i postanowiliśmy, przy śniadaniu, że
jedziemy gdzieś pociągiem. Skontaktowaliśmy się ze znajomymi,
którzy też chcieli gdzieś jechać (bo w majówkę czuje się taki
wręcz trochę przymus wyjazdu, a że ostatni dzień jej nadszedł,
no to trza było jechać) i okazało się, że jadą z nami i jedni
również wybierają pociąg, a drudzy auto.
Do pociągu
mieliśmy półtorej godziny, więc na przyspieszonych obrotach (na
maxa) wyszykowaliśmy się i dzieci na wycieczkę. Ja np. zrobiłam
sobie makijaż, ale nie zdążyłam umyć zębów (są pewne
priorytety). Bez żadnej kanapki, ciasteczek, jabłek, herbatki i
wody, bez żadnego jedzenia czyli, w święto narodowe (i Piotrek
mówi, że kościelne też) poszliśmy na dworzec. Po drodze
spotkaliśmy ziomków i wspólnie doszliśmy do kas. Na dworcu
kupiłam ciastka i wodę, więc już, jako matka, byłam spokojna.
Weszliśmy na peron, na którym nie było nikogo, bo, jak się
okazało, sekundę wcześniej odjechał nasz pociąg.
Wróciliśmy do
kas, wymieniliśmy bilety, wypiliśmy kawę i ostatecznie wsiedliśmy
w pociąg do Katowic, którym dojechaliśmy do Solca Kujawskiego.
Na rynku doszli
do nas ziomki, którzy przyjechali autem i razem, ulicą Do Wisły
(albo Ku Wiśle), doszliśmy do Wisły. Przypomniało mi się, że w
Solcu właśnie, koleś złowił suma mierzącego 220 cm, ważącego
64 kilogramy, będącego długi czas bohaterem moich rożnych
fantazji (takich raczej dość przerażających, moich ulubionych).
Ładnie tam
bardzo nad tą Wisłą. Przeszliśmy się kawał wzdłuż niej,
wszystkie dzieci (oprócz Feli) po drodze padły, a my wyżeraliśmy
im te ciastka i obserwowaliśmy runo, co tam rośnie, co można
zjeść.
I ptaki obserwowaliśmy. I generalnie wszyscy wiemy, jak wygląda wrona, sroka, gołąb i wróbel. I mewa. I jaskółka.
I ptaki obserwowaliśmy. I generalnie wszyscy wiemy, jak wygląda wrona, sroka, gołąb i wróbel. I mewa. I jaskółka.
Doszliśmy do
takiej stróżki i tam uznaliśmy, że możemy zawrócić.
Wróciliśmy do
stanicy wodnej Solec Kujawski,
gdzie wśród mleczy i tasznika dzieci biegały, a my za nimi z aparatami próbując uchwycić je w kadrze a la Chełmoński. Z marnym skutkiem.
gdzie wśród mleczy i tasznika dzieci biegały, a my za nimi z aparatami próbując uchwycić je w kadrze a la Chełmoński. Z marnym skutkiem.
Tam skończyły nam się wszystkie zapasy, więc uznaliśmy, że wracamy na rynek, bo tam widzieliśmy szyld z napisem „Italiano” z tłem z włoskiej flagi, no i, że tam zjemy pizzę. Okazało się, że to sklep odzieżowy, ale pizzerię znaleźliśmy również, kilka przecznic dalej.
I zjedliśmy tam
naprawdę pyszną pizzę.
Znajomi z auta
pojechali do domu autem, a my pociągiem.
W Bydgoszczy Fela
ze zmęczenia dostała pierdolca, po czym po 15 minutowym ryku (na
moich plecach, w moje ucho, więc ja pierdolec też) zasnęła i
poszliśmy nad Brdę zobaczyć żywych przechodzących przez rzekę.
Czyli Mistrzostwa Świata w Przechodzeniu przez Rzekę. Popatrzyliśmy
chwilę, bo to fajne jest, ale nas, po tym Solcu, zmęczył hałas,
gwar i tłum i wróciliśmy do domu.
Podjęłam znowu próbę czytania,
ostatecznie zaczęła się burza (jeah), Piotr ugotował leczo, a dzieci poszły spać. Klara zanim zasnęła, zjadła mi pomadkę ochronną. Eko, więc nic jej się nie stanie, ale jak eko (do tego mango), to droga, więc żal. Ostatecznie ją wypluła do szklanki, więc tym bardziej żal.
Poza tym Piotr
kupił im Kubusie do picia, takie słodkie ulepki, a one zawsze tylko
wodę piją, więc teraz leżę na sofie, która wchłonęła z pół
litra tego soku. Na szczęście ma taki kolor (sofa), że nie widać.
Idę czytać.
Bardzo sie uśmiałam
OdpowiedzUsuń