Tak się składa, że mam naprawdę super pracę i w delegację
pojechałam na Ethno Port. Dziewiąta edycja poznańskiego festiwalu odbyła się w
miniony weekend na zamku.
Nie załapałam się na bilet na koncert otwarcia, ale nie
żałowałam, bo świętowałam w tym czasie urodziny przyjaciółki, u której się zatrzymałam
i spotkanie z ludźmi z roku poo 10. Latach niewidzenia (na żywo, bo na fejsie
się widujemy z niektórymi codziennie. A mnie, jeśli jeszcze nie zablokowali, to
na stówę widzą codziennie).
No w każdym razie o północy dotarłyśmy z Danutą na
potańcówkę, do której przygrywała nam kapela Dżezbandyta (gdzieś wyczytałam, że
„dżezbandyta” mówiło się na perkusję w takich ludowych bandach). Pod sceną
ustawiono podesty, na których para tancerzy pokazywała, jak tańczyć obery,
mazurki, polki. Zaczęliśmy od chodzonego i w sekundę cały zamkowy dziedziniec
zapełnił się ludźmi gotowymi do tańców, hulanek do rana. Miałam wrażenie, że
cała publiczność, zna kroki do tych tańców (oprócz Danki i mnie, co nie
utrudniło nam jednak szaleństw, absolutnie).
Dżezbandyta.
W Poznaniu od lat działa Dom Tańca
i dlatego poznaniacy są gotowi na folk. Jacek Hałas zresztą, prowadzący ów Dom, zawiadywał
naszą ogromną grupą, pokazywał kroki, które my powtarzaliśmy. Polska muzyka
ludowa to trans i szał. Wirowaliśmy jak derwisze cały koncert. Dżezbandyta zakończył grać o
3.30. My miałyśmy nocny godzinę wcześniej i z żalem, ale wróciłyśmy na chatę. Wzięłam
sobie bowiem do serca słowa przyjaciółki, żeby podzielić sobie siły.
Wiecie, jak się matka wyrwie, to może stracić rozum. Podzieliłam i nie straciłam.
W sobotę pojechałyśmy na godz. 16.00 czyli prosto do Sali wielkiej
na koncert Raphaela Rogińskiego z
Genowefą Lanarcik. „Żywizna”, bo tak się nazywa ich wspólny projekt, to pieśni
kurpiowskie śpiewane przez pochodzącą z Kadzidła, czyli z głównego ośrodka
folkloru kurpiowskiego panią Genowefę. Do tego Raphael gra na gitarze. Duet jak z kosmicznego lasu. Artystka w
czerwonych, ufryzowanych lokach, w złocistej katance skradła serca publiczności
swoją szczerością i urokiem (no i głosem, wiadomo). Wyglądała jak z Almodovara,
piosenki o umarłej lubej śpiewała z odpowiednim dramatyzmem, a po występie
opowiedziała o swojej rodzinie, że śpiew jest jej drugim życiem i że kocha nas
wszystkich. Opowiadała, jak jej tata, znany pieśniarz, Stanisław Brzozowy,
nagrywał ją i jej siostry w lesie. Ważnym elementem tych nagrań był udział
ptaków, wiatru, szumu lasu. Zresztą ona właśnie korzysta z tradycji śpiewów
leśnych (to z ulotki wiem).
Po tym szczerym i bardzo rootsowym występie zagrała
Banda Nella Nebia. Po ich kilku kawałkach stwierdziłyśmy z Danką, że idziemy.
Nie porwał nas Justianas Vazenvicius, Litwin występujący pod pseudo Franciszek
Szpilman (a który raczej powinien zwać się Zorn czy Patton). Mimo że zgromadził
na scenie samych super muzyków, to wszystko razem było nudne ...
Poszłyśmy z Danką do Zemsty przy ul. Fredry, którą współtworzy
nasza koleżanka z roku (ona nas zresztą karmiła tego wieczoru, bo Zemsta miała
swoje stoisko na Ethno Porcie pod zamkiem) na kawę. Nad barem wisi ujmujący
napis „Jebać rząd”, a na barze leży menu, z którego zjadałbym wszystko (wszystko
wegańskie). Zemsta jest też księgarnią, wiec generalnie idźcie tam, jak będziecie
w pobliżu.
Po kawie wróciłyśmy na zamek, gdzie przeżyłyśmy katharsis
przy śpiewie kwintetu Francuzów Lo Cor de la Plana. Przed godziną 19.00 cały
dziedziniec był transie, odpływie, odlocie, a śpiewający po prowansalsku
reprezentanci śpiewu polifonicznego bisowali z osiemdziesiąt razy.
Tu jeszcze przed tańcami. Za sekundę szał.
Posłuchajcie sobie:
Strasznie mi żal tych słuchaczy, że nie tańczą.
Po Francuzach grała Rabasa, czyli taka Cesaria Evora z zespołem. To
zupełnie nie mój klimat, ale tłum szalał przed zamkiem, bo to był koncert za
darmo, na trawie, pod chmurką.
Po Rabasie Hindusi na dziedzińcu. Jeden grał na sitarze, drugi na tabli.
Ten od tabli czekał na swoje wejście dobre 50 minut, bo Debashish Bhattacharya
miał solówkę na sitarze, czym część publiczności uśpił, a część wprowadził w
trans. Ja siedziałam między krzesłem Danuty a kołem wózka inwalidzkiego jakiegoś
pana, więc mi się nie udało osiągnąć zbyt mistycznych stanów. Pan od tabli był
w pełnym zachwycie nad grą swojego kolegi, a potem się włączył i byłam w szoku,
jak on szybko na tych bębenkach gra. Po drugim kawałku zmyłyśmy się z Danutą
(i innymi) po płyty do ethno centrali. Gdy wróciłyśmy okazało się, że to dopiero
połowa indie-performance’u, więc poszłyśmy na szota. Po szocie wysłuchałyśmy końcówki
tego magicznego koncertu panów na stole i ruszyłyśmy za tłumem do sali wielkiej
na Rumunów. Z zespołem Ionica Minue Band z cymbalistą i akordeonistą-geniuszami i Alexem
Simu-klarnecistą szaleliśmy na weselu i pogrzebie w tamtejszej
tradycji. Za dziesięć druga poszłyśmy na autobus, bo wstyd nam już było powłóczyć
nogami zamiast tańczyć.
W niedzielę byłam na kawałku Egipcjan, a potem musiałam już
wracać.
Wiem, że rewelacyjnie było na Kalascimie, czyli Włochach,
którzy 8 lipca zagrają na EtnoKrakowie, w Krakowie, więc chyba tam pojadę.
https://www.youtube.com/watch?v=6qoEkBCO3I8
https://www.youtube.com/watch?v=6qoEkBCO3I8
Ale już na pewno z rodziną, bo mimo że odpoczęłam, że było
super, to strasznie mnie bolało, że moich
dzieci i Piotra to omija. Że nie przeżywamy tej radości
razem (choć z Danką było super to przeżywać), że oni tego nie widzą i nie
słyszą. Jak już ma się dzieci, to chce im się wszystko pokazywać (no prawie,
wiadomo), co Ty widzisz i z nimi być.
No więc za rok na Ethno Port deleguję się z całą rodziną. A
tegoroczny festiwal będzie długo w mojej głowie. I w uszach. I w nogach.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz