W poniedziałek zaczął się drugi tydzień wagarów dzieci od żłoba. W poprzednim były chore i trzeba było “szyć”, by ktoś zawsze był z nimi w domu. W tym są już zdrowe, ale ze względu na dzisiejsze szczepienie nie poszły do żłobka, by nie złapać jakiegoś wirusa/bakterii/choroby/syfu. No chcieliśmy je w końcu zaszczepić. I się udało. Ale wczoraj i przedwczoraj już nie szyliśmy. Jak przystało na prawdziwy, tradycyjny podział ról, Piotr poszedł do pracy, a ja zostałam z dziećmi w domu. Tylko, że to,
że nie ruszyłam z domu, nie znaczy, że nie pracowałam.
Rano dzieci robiły rozpiździel. One są w fazie szarańczy, czyli gdzie idą, tam sieją zniszczenie. Oczywiście czytałam im bajki, puszczałam muzykę, tuliłam, śpiewałam. Bawiłam. Tak, wkładałyśmy takie figurki w dziury o figurek kształtach. Niestety obok fazy szarańczy mają aspirację do kadry w zapasach i ćwiczą na sobie podczas kłótni o np. klocek. Tych samych klocków jest milion, ale o tym jednym wybranym przez jedną marzy druga. I już jest powód do bitki i jęków (słabą mam tolerancję na jęki).
Jak było cicho, to się cieszyłam, bo mogłam, a) dokończyć bajkę, b) zająć się pracą dla MCK, c) umyć się, pomalować, ubrać.
I przygotować do rozmów - w poniedziałek z dziennikarką Gazety Pomorskiej, we wtorek z Miast Kobiet i BiKu. Wykorzystywałam na to mój "czas wolny", czyli przerwę od godz. 12 do 14, gdy dzieci szły spać. Po południu przyjeżdżał “mąż” i ojciec.
Wczoraj wieczorem poszłam biegać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz