Ciężki jest strasznie ten tydzień. Bardzo przygnębiający. Taka sobie niby wczesna jesień, która jest słoneczna, kolory pojawiają się na drzewach, ale spod tej pozornej sielanki wygląda niepokój i jakaś taka ostateczność.
Jestem w wirze pracy, wielu zajęć i dziś miałam szansę oderwać się od nich na trzy dni. Pojechać do Sanoka. Z Piotrem i z dziećmi. Bo Piotrek musi tam jutro być. I on pojechał. Sam. A my zostałyśmy. Biłam się z myślami (zawsze mnie ten związek frazeologiczny rozśmiesza, jak sobie to zwizualizuję), robiłam w głowie tabelkę z plusami i minusami, do ostatniej chwili zmieniałam zdanie, aż w końcu odpuściłam. I teraz mi przykro.
Zresztą jestem typem, który przyjemność zawsze przedkłada nad obowiązek (w końcu te obowiązki wypełniam, ale potem), więc tym bardziej mi żal. W Sanoku zawsze jest super.
Zresztą jestem typem, który przyjemność zawsze przedkłada nad obowiązek (w końcu te obowiązki wypełniam, ale potem), więc tym bardziej mi żal. W Sanoku zawsze jest super.
Ale wyobraziłam sobie mój stres, jak wracam w poniedziałek nad ranem i wszystko nade mną wisi. "Wszystko". Wszystko naprawdę jest w głowie. Mogłam sobie wyobrazić siebie wypoczętą i pełną sił do roboty. Ale nie. Bo w mojej głowie jest ponuro i czarno. I jestem przepełniona smutkiem. Bo moją przyjaciółkę spotkało nieszczęście i myślę o niej ciągle, licząc na to, że dolecą do niej moje współczucie i moc, które jej wysyłam.
Poza tym żal mi było Kiełb, że będą jechać te 600 kilometrów w fotelikach i za trzy dni znowu.
I taka to wczesna jesień. I takie to życie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz