Obserwatorzy

wtorek, 12 lipca 2016

Wakacje-update, bo nie ma tu nigdzie zasięgu, żeby być na bieżąco

    Jesteśmy w Rajskiem. Mieliśmy domek, który nazywa się węgorz i szum Soliny za oknem. Przyjechaliśmy tu w sobotę z rodzicami Piotra, by spotkać się z jego rodzeństwem. I tak wynajęliśmy domek w ośrodku obok.

    W niedziele wybraliśmy się na wycieczkę na Sine Wiry. Szliśmy tam już od strony Kalnicy, Polanek, tym razem poszliśmy z Rajskiego. No i trochę przesadziliśmy. W sensie, jak ktoś się jeszcze waha, czy kupić wózek Croozer, pojedynczy, czy podwójny, to my polecamy na maksa. Piotr wykazał się siłą strongmana, bo szliśmy ciągle pod górę, a potem ciągle w dół ciągnąc lub pchając ten wielki wózek przed sobą. I tak 12 kilometrów. Albo na przemian. Po żwirowej drodze pełnej kamlotów, które chyba cudem nie przebiły nam kół. Dlatego polecam.


    Ostatecznie na Sine dotarliśmy po 18.00 wymęczeni, głodni i z domkiem w Rajskem. Nie było szans, żeby wracać tą samą drogą, w związku z czym Piotr zostawił nas w Polankach, a sam złapał stopa i wrócił autem. A my czekałyśmy z paczką krakersów i litrem wody na polanie z trzema zabitymi dechami barami-grill, w towarzystwie trzech zakapiorów na horyzoncie. W dole szemrała Wetlina, a słońce ukryło się za lasem. Było zimno, głodno i zaczynało być strasznie. I wtedy przyjechał on. Nie na białym koniu, a w naszym starym wozie i zabrał nas do domu.
    Po drodze zatrzymaliśmy się w barze, gdzie zjedliśmy pysznego pstrąga i pomidorówkę, jak u mamy. Albo w przypadku naszych dzieci - u babci.

    Nie mamy tu zasięgu. I to jest super.
    Update z poniedziałku.

    Jesteśmy ciągle w Rajskiem, ale nie mieszkamy już w węgorzu tylko w „piątce”.
    Jest upał. W poniedziałek byliśmy na rowerze wodnym na Solinie, która jest tu bardzo wąska, wygląda jak rzeka. Wydawało nam się, że tak sobie wypłyniemy na pół godzinki i zaraz wrócimy. Otóż nie. Zaczęło strasznie wiać i gdy już zawróciliśmy, Fela zrobiła zadymę i musiałam przejść na tył. Dobrochna weszła na moje miejsce, ale jej nogi są jeszcze za krótkie, by sięgnęły do pedałów. Więc Piotr usiłował płynąć sam pod wiatr i w rezultacie kilkanaście minut staliśmy w miejscu. Fela w końcu zasnęła na tyłach i mogłam wrócić pedałować.

    Ćwiczyłam żelazne uda prawie godzinę, walcząc z wiatrem - z sukcesem, bo dopłynęliśmy. Oddaliśmy sprzęt, zahaczyliśmy o trampolinę i pojawili się nasi znajomi z Sanoka. Z dziećmi. Pojechaliśmy wszyscy na obiad, tam gdzie w niedzielę i narobiliśmy zadymy. Skończyło się upadkiem Klary z samolotu, takiego na dwa złote, na twarz i rozbiciem górnej wargi od wewnątrz. Polały się krew i łzy i prawie moje łzy też. Sytuacja została opanowana i Klara teraz po opadnięciu strupa po upadku przy cerkwi ma za defekt twarzy spuchnięte usta, jak gwiazda z pudelka. Za darmo!

    Rozstaliśmy się ze znajomymi i pojechaliśmy do Polańczyka. Pięknie jest położone to miasteczko, pełne uzdrowisk, jachtów i sanatoriów. Dyskotek, bud z pamiątkami, kebabem i lodami. Dziadami z brzuchem w rozpiętej koszuli, babami w gaciach i narzutkach z "haemu". I dzieciorami z celulitem i nadwagą z chipsami w łapie. No jak nad morzem po prostu. Zeszliśmy sobie nad taką jachtową przystań, mijając stado emerytowanych Niemców i kibel z piosenkami Krawczyka. Nie no folklor.

    Podjechaliśmy na cypel, bo chcieliśmy sobie chociaż kupić rejs statkiem wycieczkowym po Solinie, ale było już za późno. Zapytaliśmy o rejs taką ekipę wypożyczającą jachty i rowery wodne, że naprawdę strasznie żałowałam, że oni z nami nie popłyną. Piotrek twierdzi, że nie byliby w stanie, a ja uważam, że oni właśnie tylko w takim są w stanie pływać. Czterech dziadów i jedna baba – taka matka, jak z Animal Kingdom, rezydujący w dwumetrowym domku na wodzie, takim kiosku ruchu na beczkach. Nie takim, jak na naszej brdzie houseboacie. Nie, nie. Takim naprawdę ręcznie robionym. Ale na pewno mieli w nim lodówkę, żeby mrozić browary. Podali nam jeszcze najwyższe stawki za bilety twierdząc, że u nich najtaniej. I że mamy sobie sami grupę dziesięcioosobową zorganizować.
    Nie no byli ekstra.
    Potem trafiliśmy do takich lasek, już bardzo cywilizowanych, co jeszcze nam zniżki dały na rejs. Nuda. Ale u nich już też na rejs za późno było.
    Więc zostało nam rzucanie kamieni do Soliny. Dzieci to kochają.


    Na wakacjach wychodzi, że dzieciom (przynajmniej naszym) naprawdę proste przyjemności sprawiają najwięcej radości. Piłka na trawie, kaczka na rzece, rzucanie kamieni, moczenie nóg i zbieranie badyli w lesie. Albo kwiatków na łące i rozdawanie ich z hasłem: to dla Ciebie. Klara tak robi.

    Jak wróciliśmy do domu, to Klara spadła ze schodów przed domkiem i rozwaliła sobie to samo miejsce, co przy obiedzie. Klara jest piratem, nie ma co. Kochanym. Fela jest piratem outsiderem, który idzie, gdzie chce, robi, co chce. Ale się tak nie wywala.
    Taki to mamy zestaw.

    Dzisiaj, czyli we wtorek, poszliśmy w góry. Dojechaliśmy do Przełęczy Wyżniańskiej i stamtąd, zielonym szlakiem, weszliśmy na Połoninę Caryńską. Resztę o tej wycieczce napiszę pewnie jutro, bo teraz siedzimy w Starym Siole na kawie. Tu jest najlepiej i tutaj jest zasięg.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz