Obserwatorzy

środa, 13 lipca 2016

Caryńska i prawie tyrolka

    Wczoraj, czyli wtorek, godz. 22:01.
    Siedzę na tarasie domku (który przed nami zamieszkiwał dres z białym terierem miniaturą) w Rajskiem. Otworzyłam piwo i zapaliłam fajkę. Te dwie śpią od pół godziny, a mnie naszła taka refleksja, że żeby ten blog był prawdziwy, to muszę napisać szczerze to, że wcale nie jest tak łatwo i różowo na wakacjach z dziećmi, jak się wydaje. Na przykład, od początku naszego wyjazdu bolała mnie głowa. Albo inaczej: napierdalał mnie łeb. Myślałam, że mi go rozsadzi. Więc mimo że nigdy ich nie jem-jadłam tabletki anty ból. Do tego dochodzi Feli dojrzewanie, czyli na przykład podczas dzisiejszej wycieczki na Połoninę Caryńską miałam w obie strony Felę na plecach, a ona ryczała mi do ucha. Dziś już na szczęście ból mnie opuścił, ale sorry. Weź se podziwiaj widoki, jak Ci taki ryczy do ucha dwulat. I jeszcze w górę idąc, co chwila zrzucała swój kapelusz, a w drodze powrotnej - opakowanie po musie owocowym. Nie no były momenty, że nie płakała, ale wtedy trzysta razy zadała mi pytanie: Mamo, co robisz? Bo zwykle pyta: Co robi Pan? Nawet jak nie ma żadnego pana w pobliżu. My odpowiadamy: Kosi trawę. Ja odpowiadałam dziś: Idę.

     Na szczycie.
     Na szczycie - dowód.
    Fela zadowolona <3 
    Intelektualistki.
    Widok na Wetlińską.



    Po wycieczce pojechaliśmy do Wetliny na obiad i Felka zrzuciła na siebie talerz ze swoim posiłkiem, a Klara ryczała, że chce swój „obiadek”, bo niestety jej podano jako ostatniej i gardziła częstowaniem z naszych talerzy.
    Skończyło się tak, że biegałam po knajpie za nimi z widelcem, na który nabite było mięso z indyka. Ale chociaż zjadły.
    Potem pojechaliśmy na kawę (i ciasto z jagodami) do Starego Sioła, gdzie uwielbiamy jeździć, a odkąd znamy syna właściciela, brata naszej przyjaciółki, jest nam jeszcze milej tam bywać. Tam pojawił się chłopiec, który szukał zaczepki, więc jednym okiem i ręką wrzucałam zaległy post na bloga, a drugim obserwowałam rozwój wydarzeń. Raz chłopak popchnął Klarę, a Felkę rzucił kamieniami. Ale wszystko lekko, a potem pojechaliśmy do domu.
    Piotrek wykąpał dzieci, poszedł grać z Dobrochną w piłkę, a ja poszłam czytać im bajki. Potem zeszłam. I gdy już myślałam, że śpią, usłyszałam wielkie śmiechy i odgłosy super zabawy. A były wykończone. W końcu musiał interweniować ojciec, bo on jest jednak bardziej stanowczy. Zasnęły.

    Pomimo wszystko kocham to, że jeździmy z nimi i pokazujemy im świat. Dziś oprócz gór, widziały gąsienicę (znają z książki Bardzo głodna gąsienica – polecam) i dżdżownicę. Nie mówię o krowach, owcach, koniach, czy sarnach (jak wracaliśmy z Polańczyka to stała sarna tuż przy drodze i nie zwiała). Dzieci witają się ze wszystkimi na szlaku, są cierpliwe i myślę, że ta Felka dziś to po prostu była zmęczona, a na moich plecach trudno jej było zasnąć. Zwłaszcza przy schodzeniu.
    Wieczory (jak już zasną) też są super, po bo relacji na bloga, czytam. Przeczytałam „Nieważkość” Julii Fiedorczuk (o Boże, jaki dół, ale polecam, ale dół na maksa), a teraz zaczęłam „Skórę” Toni Morrison. Piotr mi polecił, bo on przeczytał i mówi, że to też dół. Na szczęście mam jeszcze w zapasie Margaret Atwood najnowszą a na okładce jest napisane, że książka jest zabawna. Więc uff. I sudoku. Ale po jednym już nie ogarniam i idę spać.

    Jutro opuszczamy Rajskie. Nie wiem, gdzie pojedziemy, ale na pewno będzie ekstra.
    Kiedyś tak bardzo bałam się Bieszczadów, to znaczy myślałam, że tu są sami harcerze, z którymi trzeba chodzić po górach trzymając się za ręce i śpiewać turystyczne piosenki. A dziś nie wyobrażam sobie bez nich wakacji. Bez Bieszczadów, nie – harcerzy.

    Środa. Godz. 21.00. Czyli teraz.
    Dziś opuściliśmy Rajskie i mimo kiepskiej prognozy pogody postanowiliśmy zostać w Bieszczadach. Uznaliśmy, że wrócimy do Polańczyka, żeby zaliczyć ten rejs. Nie z piratami a Bryzą z grzecznymi dziewczynami.
    Rejs zaliczony.
     Tama od strony Polańczyka.
     Zadowolona Klara.
    Fela podziwia wyspę.

    Tuż po nim strasznie się rozpadało, więc poszliśmy coś zjeść. A potem przenieśliśmy się do Soliny. Plan był taki, że zjedziemy na największej w Bieszczadach tyrolce. Po drodze zorganizowaliśmy sobie kwaterę w Majdanie (tam, gdzie w ubiegłym roku) i zasnęła Klara. Zapakowaliśmy dzieci w nosidła, uznaliśmy, że na tamę wejdziemy po tyrolce i poszliśmy od razu do wakeparku Piotra kolegi. Fajnie, że on stąd, bo ma naprawdę wielu super ziomków rozsianych po Bieszczadach.
    Na Solinie.
    My se patrzymy.

    Niestety, jak zeszliśmy rozpadało się na dobre. Zasiedliśmy w klimatycznej kanciapie wakeparkowej i kupiłyśmy sobie z Dobrochną ekstra czapki od Iwony, która dzierga je bez igły. I tak też się nazywa jej firma: Bez igły.
    W dreadach - Iwona od czapek, po prawej - Cjanek - kolega Piotra od wakeparku.

    Popatrzyliśmy na jezioro, wypiliśmy kawę, podelektowaliśmy się super klimatem i poszliśmy do auta. W drodze, w lesie, rozpadało się na maksa, więc lecieliśmy sami w całej Solinie, aż zatrzymaliśmy się przy pierwszej lepszej parasolce piwnej, a Piotr poszedł po auto. Gdy jechaliśmy, nie widzieliśmy drogi, aż w końcu się rozjaśniło i zieleń bieszczadzka buchnęła nam w twarz. Aż by się chciało ją całą wchłonąć, objąć, dać się pochłonąć przez nią. No ale się nie da, więc gapiliśmy się na nią całą drogę z Soliny przez Polańczyk, Terkę, Polanki, Buk, Dołżycę, Cisną aż do Majdanu.

    Dom tu dzielimy z rodziną, w której ojcem jednej z pań jest bieszczadzki zakapior. Ona, pochodząca z Włocławka, mieszkająca w Holandii po czterdziestu latach spotkała się z tatą. Niezła historia. Także mamy tu dochodzącego zakapiora z brodą. Może coś ciekawego nam opowie.
    Jutro, jeśli będzie ładnie, idziemy w góry. Oby było.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz