Wczoraj,
czyli wtorek, godz. 22:01.
Siedzę
na tarasie domku (który przed nami zamieszkiwał dres z białym
terierem miniaturą) w Rajskiem. Otworzyłam piwo i zapaliłam
fajkę. Te dwie śpią od pół godziny, a mnie naszła taka
refleksja, że żeby ten blog był prawdziwy, to muszę napisać
szczerze to, że wcale nie jest tak łatwo i różowo na wakacjach z
dziećmi, jak się wydaje. Na przykład, od początku naszego
wyjazdu bolała mnie głowa. Albo inaczej: napierdalał mnie łeb.
Myślałam, że mi go rozsadzi. Więc mimo że nigdy ich nie
jem-jadłam tabletki anty ból. Do tego dochodzi Feli dojrzewanie,
czyli na przykład podczas dzisiejszej wycieczki na Połoninę
Caryńską miałam w obie strony Felę na plecach, a ona ryczała mi
do ucha. Dziś już na szczęście ból mnie opuścił, ale sorry.
Weź se podziwiaj widoki, jak Ci taki ryczy do ucha dwulat. I
jeszcze w górę idąc, co chwila zrzucała swój kapelusz, a w
drodze powrotnej - opakowanie po musie owocowym. Nie no były
momenty, że nie płakała, ale wtedy trzysta razy zadała mi
pytanie: Mamo, co robisz? Bo zwykle pyta: Co robi Pan? Nawet jak nie
ma żadnego pana w pobliżu. My odpowiadamy: Kosi trawę. Ja
odpowiadałam dziś: Idę.
Po
wycieczce pojechaliśmy do Wetliny na obiad i Felka zrzuciła na
siebie talerz ze swoim posiłkiem, a Klara ryczała, że chce swój
„obiadek”, bo niestety jej podano jako ostatniej i gardziła
częstowaniem z naszych talerzy.
Skończyło
się tak, że biegałam po knajpie za nimi z widelcem, na który
nabite było mięso z indyka. Ale chociaż zjadły.
Potem
pojechaliśmy na kawę (i ciasto z jagodami) do Starego Sioła,
gdzie uwielbiamy jeździć, a odkąd znamy syna właściciela, brata
naszej przyjaciółki, jest nam jeszcze milej tam bywać. Tam
pojawił się chłopiec, który szukał zaczepki, więc jednym okiem
i ręką wrzucałam zaległy post na bloga, a drugim obserwowałam
rozwój wydarzeń. Raz chłopak popchnął Klarę, a Felkę rzucił
kamieniami. Ale wszystko lekko, a potem pojechaliśmy do domu.
Piotrek
wykąpał dzieci, poszedł grać z Dobrochną w piłkę, a ja poszłam
czytać im bajki. Potem zeszłam. I gdy już myślałam, że śpią,
usłyszałam wielkie śmiechy i odgłosy super zabawy. A były
wykończone. W końcu musiał interweniować ojciec, bo on jest
jednak bardziej stanowczy. Zasnęły.
Pomimo
wszystko kocham to, że jeździmy z nimi i pokazujemy im świat.
Dziś oprócz gór, widziały gąsienicę (znają z książki Bardzo
głodna gąsienica – polecam) i dżdżownicę. Nie mówię o
krowach, owcach, koniach, czy sarnach (jak wracaliśmy z Polańczyka
to stała sarna tuż przy drodze i nie zwiała). Dzieci witają się
ze wszystkimi na szlaku, są cierpliwe i myślę, że ta Felka dziś
to po prostu była zmęczona, a na moich plecach trudno jej było
zasnąć. Zwłaszcza przy schodzeniu.
Wieczory
(jak już zasną) też są super, po bo relacji na bloga, czytam.
Przeczytałam „Nieważkość” Julii Fiedorczuk (o Boże, jaki
dół, ale polecam, ale dół na maksa), a teraz zaczęłam „Skórę”
Toni Morrison. Piotr mi polecił, bo on przeczytał i mówi, że to
też dół. Na szczęście mam jeszcze w zapasie Margaret Atwood
najnowszą a na okładce jest napisane, że książka jest zabawna.
Więc uff. I sudoku. Ale po jednym już nie ogarniam i idę spać.
Jutro
opuszczamy Rajskie. Nie wiem, gdzie pojedziemy, ale na pewno będzie
ekstra.
Kiedyś
tak bardzo bałam się Bieszczadów, to znaczy myślałam, że tu są
sami harcerze, z którymi trzeba chodzić po górach trzymając się
za ręce i śpiewać turystyczne piosenki. A dziś nie wyobrażam
sobie bez nich wakacji. Bez Bieszczadów, nie – harcerzy.
Środa.
Godz. 21.00. Czyli teraz.
Dziś
opuściliśmy Rajskie i mimo kiepskiej prognozy pogody
postanowiliśmy zostać w Bieszczadach. Uznaliśmy, że wrócimy do
Polańczyka, żeby zaliczyć ten rejs. Nie z piratami a Bryzą z
grzecznymi dziewczynami.
Rejs
zaliczony.
Tuż po nim strasznie się rozpadało, więc poszliśmy
coś zjeść. A potem przenieśliśmy się do Soliny. Plan był
taki, że zjedziemy na największej w Bieszczadach tyrolce. Po
drodze zorganizowaliśmy sobie kwaterę w Majdanie (tam, gdzie w
ubiegłym roku) i zasnęła Klara. Zapakowaliśmy dzieci w nosidła,
uznaliśmy, że na tamę wejdziemy po tyrolce i poszliśmy od razu
do wakeparku Piotra kolegi. Fajnie, że on stąd, bo ma naprawdę
wielu super ziomków rozsianych po Bieszczadach.
Niestety,
jak zeszliśmy rozpadało się na dobre. Zasiedliśmy w klimatycznej
kanciapie wakeparkowej i kupiłyśmy sobie z Dobrochną ekstra
czapki od Iwony, która dzierga je bez igły. I tak też się nazywa
jej firma: Bez igły.
Popatrzyliśmy
na jezioro, wypiliśmy kawę, podelektowaliśmy się super klimatem
i poszliśmy do auta. W drodze, w lesie, rozpadało się na maksa,
więc lecieliśmy sami w całej Solinie, aż zatrzymaliśmy się
przy pierwszej lepszej parasolce piwnej, a Piotr poszedł po auto.
Gdy jechaliśmy, nie widzieliśmy drogi, aż w końcu się rozjaśniło
i zieleń bieszczadzka buchnęła nam w twarz. Aż by się chciało
ją całą wchłonąć, objąć, dać się pochłonąć przez nią.
No ale się nie da, więc gapiliśmy się na nią całą drogę z
Soliny przez Polańczyk, Terkę, Polanki, Buk, Dołżycę, Cisną aż
do Majdanu.
Dom
tu dzielimy z rodziną, w której ojcem jednej z pań jest
bieszczadzki zakapior. Ona, pochodząca z Włocławka, mieszkająca w
Holandii po czterdziestu latach spotkała się z tatą. Niezła
historia. Także mamy tu dochodzącego zakapiora z brodą. Może coś
ciekawego nam opowie.
Jutro,
jeśli będzie ładnie, idziemy w góry. Oby było.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz