Piotr przyjechał po nas wczoraj na tyle późno,
że uznaliśmy, że przedłużamy warszawski pobyt o jeden dzień. No
i wspaniale, bo skoro wrócił ojciec, to matka ma wychodne.
Poszłyśmy z Olgą na koncert Shofar do Kulturalnej. Zobaczyłam
dorosłych ludzi, posłuchałam świetnej muzyki, pogadałam z Olgą,
napiłam się wina. Byłam zadowolona.
Rano skoczyliśmy jeszcze na
spacer po Starówce i spotkać się z kolegą. Poszliśmy na wczesny
obiad do mega oldskulowego baru „Pod barbakanem”, gdzie
obsługiwała pani w stylonowym fartuchu, dizajn pamiętał modę na
Twiggi, a smak potraw był proporcjonalny do swojej ceny. Wszystko
było posłodzone (nawet ogórkowa) i zabielone śmietaną. Ale miło,
że takie miejsca, w których rosną w doniczkach kwiaty, które
spotkać można już wyłącznie na parapecie u babci, funkcjonują. Poszliśmy jeszcze na kawę do Tarabuka, gdzie, przy okazji,
kupiłam dwie książki. Jedna dla dzieci o chorych zębach a dla
siebie dwa opowiadania Jane Bowles. Najbardziej lubię kupować na pamiątkę książki. Potem jak na nie zerkam (wcześniej je
czytam, albo później, bo „Co nam zostało” Shalev kupiłam w
Sanoku w zeszłe wakacje, a przeczytałam w te), to mi się
przypomina, skąd je mam. No i wróciliśmy do domu. Dzieci padły,
pralka włączona, jutro jedziemy na Kaszuby.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz