Borsk, to nasze Eldorado. Tzn., jak
byłyśmy jeszcze studentkami, nie było zmiłuj, każdego roku, choć
na weekend, spotykałyśmy się tam, choćby nie wiem, co. Do godz. 18
rozmawiałyśmy o jedzeniu, po osiemnastej - o seksie. Jadłyśmy
zapiekanki na śniadanie, lody na obiad i wino na kolację.
Siedziałyśmy opatulone w koce na wietrznym wiecznie tarasie i
przelatywałyśmy plotkarskie pisma z fajką w ustach. Odwiedzali nas
różni koledzy no i w ogóle było ekstra.
Z czasem zaczęło być coraz bardziej
poważnie. Choć poważnie to duże słowo w kontekście marzeń o
imprezie z czarnym karłem zlizującym z gospodyni miód, podartych
spodniach po namiętnościach z kajakarzem (nie ja), czy stripteasie
kolegi na dachu domku zakończonym ześlizgnięciem z gontu. Zaczęły
się przyjazdy z naszymi chłopakami (zależało od roku), potem
pojawili się mężowie (właściwie tylko jeden), no i w końcu
dzieci. I tak, jak kiedyś brało się deskę i płynęło opalać na
środek jeziora, tak teraz bierze się kocyk, łopatkę i idzie na
plażę. Kiedyś, by się dokładnie opalić, na środku jeziora, na
tej desce zdejmowało się strój (po czym po sekundzie okazywało
się, że z lewej strony płynie rower, z prawej łódka, w tyłu kajak, a z
przodu w trzcinie ukrywa się rybak, więc trzeba było wbijać się
z powrotem w strój pod wodą), tak teraz pamięta się o
kapelusikach i kremie z filtrem 50 dla małych ciałek. Tradycja
przyjazdów przetrwała i spotykamy się tam nadal, choćby nie wiem, co. I
jak którejś nie ma, to strasznie jej brakuje i zdarza się, że się
pojawia wbrew swoim planom, bo jej też brakuje nas. I choć są
dzieci i chłopcy, i mąż (wciąż jeden), to ciągle jesteśmy my, które nie
muszą się sobie z niczego tłumaczyć i chcą ze sobą być.
PS. Zawsze w Borsku było tak, że
byłyśmy my, kilku kolegów, paru wczasowiczów i kilka pustych
domków. Pięknych, drewnianych bungalowów z lat 60. Jezioro było czyste, noce
były spokojne (no wiadomo, czasem nie). Teraz pojawił się nowy
właściciel ośrodka, który rozebrał klimatyczne domki i w ich miejsce
postawił plastikowe kontenery. Jeden przy drugim. Każdy ma taras,
na tarasie grill, skrzynkę browarów i tłuste brzuchy bez odzienia
panów podrygujących w rytm diskopolowych hitów. Ok, to by było
jeszcze do przeżycia. Każdy chce zarobić, każdy chce odpocząć.
Ale ci ludzie przyjeżdżają z wielkimi psami, które wyprowadzają
na plażę i po nich nie sprzątają. Psie kupy zalegają przy brzegu
i w wodzie - coś obrzydliwego. Tłumaczono mi, że to jezioro jest
na tyle głębokie, wielkie, morenowe, że bakterie coli mnie nie
zaatakują, bo nie mają w nim szans. No cóż, i tak się w nim nie
wykąpałam. Jakoś przeszła mi ochota. To jest naprawdę obleśne,
jak bardzo ludzie potrafią sobie wzajemnie i przyrodzie zgotować
„taki los”. Tu, we Wdzydzkim Parku Krajobrazowym w Borach
Tucholskich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz