Koniec wakacji. Nie lata, ale wakacji. Naszych
dwumiesięcznych wolnych chwil, które były mi bardzo potrzebne, by oderwać się
od obowiązków zawodowych i spędzić maksymalnie dużo czasu z dziewczynkami i
Piotrem. Cały ten czas jawi mi się mocno sielankowo, choć wiadomo, że nie obyło
się bez dramatycznych kłótni i powłóczenia nogami ze zmęczenia z rękoma przy glebie.
Ostatnie dni naszego pobytu na południu spędziliśmy na
przygotowaniach do sobotniego wesela (nie naszego). Impreza była super udana, z tańcami
do 6 rano i pobudką w samo południe. Gdzie w tym czasie były dzieci? O tym za
moment. Najpierw szczere wyznanie, że przeżycie ślubu o godz. 13.30 i wesela do
18.30 razem z małymi dziećmi to jest wyzwanie. Można przejść z maluchami trzy górskie
szlaki i to zmęczenie nijak się ma do ślubno-weselnego wysiłku. Przyjechaliśmy
godzinę przed kościelną uroczystością i przez moment jeszcze dziewczynki spały
w samochodzie. Siedzieliśmy z nimi i czekaliśmy, aż się obudzą. Potem
oczekiwanie na ślub z rozbudzonymi już pannami. I sam ślub, podczas którego śpiewał
chór (przecudowne to było), a razem z chórem nasze córki. Siedziałam (i
wstawałam), jak na szpilkach oczekując na kolejne okrzyki Feli i Klary. Przed
przysięgą musieliśmy wyjść przewinąć Klarę, a po przysiędze sama wyszłam z
Felą, gdyż ta, nieokrzesana, nie umiała powściągnąć emocji na widok ciotki swej
stojącej przy mównicy. I może to dla jednych było słodkie, te dziewczynki w interakcji
z chórem, księdzem i gośćmi wokół nas, ale naprawdę nie chciałam, żeby odbierały
uwagę parze młodej, bo to ich wielkie święto i już. Zrobiłam dwa kółka wokół kościoła,
pokazałam Feli krowy, psa i dziurę na deszczówkę. Puściłam ją na trawę, bo
miałam wrażenie, że tego chce, bo się wyrywała, po czym, marudząca, wyciągała
do mnie ręce. I tak z osiemdziesiąt razy. I jeszcze zaczęło padać. Potem, już w
miejscu wesela, krążenie z maluchami w te i wewte, podnoszenie, jedzenie,
tańczenie. Jezus. Oczywiście było kilka pomocnych, nieocenionych ramion:
dziadka, wędrującego z Felą po mokrej trawce, babci tańczącej z Klarą, ciotki,
która robiła z Klarą takie rzeczy, że mi by ramiona po tym po prostu odpadły. To
było bardzo miłe, że zabierali od nas dzieci i mówili: bawcie się, no bawcie!
Ale ja w głowie miałam ciągle to, że to jednak moje dzieci i, że nie mogę tak nadużywać,
że musze się zająć, a bawić to się będę, jak już je odwieziemy. No i nadeszła w
końcu ta chwila, kiedy zapakowaliśmy je i się do auta i pojechaliśmy do Sanoka,
by oddać je w ręce przeuroczych i pomocnych sąsiadów rodziców Piotra, którzy
zajęli się małymi do południa dnia następnego. Miałam duże obawy, czy się nie
poryczą (dziewczynki, choć o sąsiadów też się trochę bałam), gdy rano zamiast
znajomych ryjów swoich starych zobaczą obce twarze. Ale jak już się zrobiła
szósta rano i siłą odrywali nas z parkietu, uznałam, że nie ma się co obawiać, tylko się najwyżej poryczą i wtedy
po nie zejdziemy (sąsiedzi mieszkają pod rodzicami). Zeszliśmy w południe.
Sąsiedzi zapytali, po co już jesteśmy, a dzieci nas prawie nie zauważyły.
Specjalnej radości na ich twarzach też nie widziałam.
Więc ludzie! Jak macie w planie iść na wesele, to
organizujcie sobie opiekę dla dzieci na cały dzień. Nie targajcie ich ze sobą,
bo się umordujecie, a dla dzieci to też jest ekstra atrakcja zostać z kimś, dla
kogo będzie to przyjemność. Uruchomcie bezwnukowe wujostwo, a Wasze
dzieci/dziecko będzie miało jak w najlepszym kurorcie. A i wujostwo po takiej
dobie z malcem będzie miało o czym mówić i czym się zachwycać przez długi czas.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz