Obserwatorzy

wtorek, 25 sierpnia 2015

Gdy idziesz na wesele, nie bierz dziecka ze sobą.



Koniec wakacji. Nie lata, ale wakacji. Naszych dwumiesięcznych wolnych chwil, które były mi bardzo potrzebne, by oderwać się od obowiązków zawodowych i spędzić maksymalnie dużo czasu z dziewczynkami i Piotrem. Cały ten czas jawi mi się mocno sielankowo, choć wiadomo, że nie obyło się bez dramatycznych kłótni i powłóczenia nogami ze zmęczenia z rękoma przy glebie.
Ostatnie dni naszego pobytu na południu spędziliśmy na przygotowaniach do sobotniego wesela (nie naszego). Impreza była super udana, z tańcami do 6 rano i pobudką w samo południe. Gdzie w tym czasie były dzieci? O tym za moment. Najpierw szczere wyznanie, że przeżycie ślubu o godz. 13.30 i wesela do 18.30 razem z małymi dziećmi to jest wyzwanie. Można przejść z maluchami trzy górskie szlaki i to zmęczenie nijak się ma do ślubno-weselnego wysiłku. Przyjechaliśmy godzinę przed kościelną uroczystością i przez moment jeszcze dziewczynki spały w samochodzie. Siedzieliśmy z nimi i czekaliśmy, aż się obudzą. Potem oczekiwanie na ślub z rozbudzonymi już pannami. I sam ślub, podczas którego śpiewał chór (przecudowne to było), a razem z chórem nasze córki. Siedziałam (i wstawałam), jak na szpilkach oczekując na kolejne okrzyki Feli i Klary. Przed przysięgą musieliśmy wyjść przewinąć Klarę, a po przysiędze sama wyszłam z Felą, gdyż ta, nieokrzesana, nie umiała powściągnąć emocji na widok ciotki swej stojącej przy mównicy. I może to dla jednych było słodkie, te dziewczynki w interakcji z chórem, księdzem i gośćmi wokół nas, ale naprawdę nie chciałam, żeby odbierały uwagę parze młodej, bo to ich wielkie święto i już. Zrobiłam dwa kółka wokół kościoła, pokazałam Feli krowy, psa i dziurę na deszczówkę. Puściłam ją na trawę, bo miałam wrażenie, że tego chce, bo się wyrywała, po czym, marudząca, wyciągała do mnie ręce. I tak z osiemdziesiąt razy. I jeszcze zaczęło padać. Potem, już w miejscu wesela, krążenie z maluchami w te i wewte, podnoszenie, jedzenie, tańczenie. Jezus. Oczywiście było kilka pomocnych, nieocenionych ramion: dziadka, wędrującego z Felą po mokrej trawce, babci tańczącej z Klarą, ciotki, która robiła z Klarą takie rzeczy, że mi by ramiona po tym po prostu odpadły. To było bardzo miłe, że zabierali od nas dzieci i mówili: bawcie się, no bawcie! Ale ja w głowie miałam ciągle to, że to jednak moje dzieci i, że nie mogę tak nadużywać, że musze się zająć, a bawić to się będę, jak już je odwieziemy. No i nadeszła w końcu ta chwila, kiedy zapakowaliśmy je i się do auta i pojechaliśmy do Sanoka, by oddać je w ręce przeuroczych i pomocnych sąsiadów rodziców Piotra, którzy zajęli się małymi do południa dnia następnego. Miałam duże obawy, czy się nie poryczą (dziewczynki, choć o sąsiadów też się trochę bałam), gdy rano zamiast znajomych ryjów swoich starych zobaczą obce twarze. Ale jak już się zrobiła szósta rano i siłą odrywali nas z parkietu, uznałam, że nie ma się  co obawiać, tylko się najwyżej poryczą i wtedy po nie zejdziemy (sąsiedzi mieszkają pod rodzicami). Zeszliśmy w południe. Sąsiedzi zapytali, po co już jesteśmy, a dzieci nas prawie nie zauważyły. Specjalnej radości na ich twarzach też nie widziałam.
Więc ludzie! Jak macie w planie iść na wesele, to organizujcie sobie opiekę dla dzieci na cały dzień. Nie targajcie ich ze sobą, bo się umordujecie, a dla dzieci to też jest ekstra atrakcja zostać z kimś, dla kogo będzie to przyjemność. Uruchomcie bezwnukowe wujostwo, a Wasze dzieci/dziecko będzie miało jak w najlepszym kurorcie. A i wujostwo po takiej dobie z malcem będzie miało o czym mówić i czym się zachwycać przez długi czas.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz