Fela zrzuciła mi wczoraj telefon z
szafki nocnej i zbił się wyświetlacz. Tyle ze strat. Po
zakończeniu naszych wielkich wakacji weszliśmy w wir spotkań
towarzyskich, których końca nie widać. W piątek zaliczyliśmy
wystawę pięciu fotografów bydgoskich w Towarzyskiej, która jest
zapowiedzią targów mody Kramberry 7 listopada (polecam), a w nocy
żegnałam wakacje z Jackiem Sienkiewiczem na Letnim Praniu Mózgu (o wow). W
sobotę mieliśmy piknik na Wyspie Młyńskiej, w otoczeniu
foodtracków, skrzynek i leżaków zamiejscowych oddziałów
bydgoskich knajp. Od godz. 17 do 23 trwała tam bowiem kolacja
amerykańska i można się było najeść hambiksów i innych
przysmaków from USA. A wieczorem wielkie wyjście na
dziesięciolecie ślubu naszych przyjaciół. To była piękna noc. Z
tańcami do 3 nad ranem, pysznym jedzeniem (polecam Winnych Kucharzy
z Cieszkowskiego), miłych spotkań. Nie wszystkie były jednak miłe.
Napiszę o sytuacji, która mną wstrząsnęła, gdyż naprawdę dawno
nikt mnie tak nie zaskoczył.
Otóż wyszłam na samotną fajkę i tam doszedł do mnie znajomy pary młodej. Zagaił o moją pracę w stylu: „A ty pracujesz tu i tu i robisz to i to?”. Odpowiedziałam, że tak. On dodał: - Bo Ty tylko to robisz. Na co ja znowu odpowiadam twierdząco, bo skoro wie, to co będę tłumaczyć.
Otóż wyszłam na samotną fajkę i tam doszedł do mnie znajomy pary młodej. Zagaił o moją pracę w stylu: „A ty pracujesz tu i tu i robisz to i to?”. Odpowiedziałam, że tak. On dodał: - Bo Ty tylko to robisz. Na co ja znowu odpowiadam twierdząco, bo skoro wie, to co będę tłumaczyć.
- No ja bym tam nie mógł
pracować.
Myślę sobie, ok, każdy
robi to co lubi.
- No bo to przecież
wolontariat jest. Lub półwolontariat. No ile ty tam zarobisz, to
grosze są.
Na chwilę odebrało mi mowę.
Na chwilę odebrało mi mowę.
Hmmm, myślę sobie:
właśnie wróciłam z dwumiesięcznych wakacji, podczas których
byłam w domu z pięć dni. W czerwcu wyleciałam na babski,
przedłużony weekend do Madrytu. Stać mnie na kino, teatr, książki,
których kupuję ze dwie w miesiącu. Dwa razy w miesiącu wyjeżdżamy
z Bydzi na weekend, by zwiedzać, wypoczywać, poznawać, jeść,
odwiedzać przyjaciół. I fakt. Za to rzeczywiście nie zawsze
musimy płacić. Często jesteśmy goszczeni. Bo mamy przyjaciół, z
którymi się bardzo kochamy i szanujemy. I nie zadajemy sobie takich
pytań. O kasę. Bo klasy nawet za największą kasę nie kupisz.
No, ale to to był tylko jeden taki
niefajny incydent i wspominam tu o nim, jako o pewnej ciekawostce. Bo
generalnie już o tym zapomniałam. Impreza była genialna. I
jedzenie. Zwłaszcza Pavlova (bezowy deser, mający wszystkie desery
pod sobą).
Dzieci wstały dziś przed dziewiątą, więc
nie było dramatu. Poszliśmy na spacer, na Frymark (taki targ z eko
jedzeniem) i na Wyspę Młyńską, by zjeść to, co kupiliśmy.
Spotkaliśmy tam znajomych i chyba we wtorek pojedziemy razem na
ostatnie tegoroczne kąpiele w Brdzie, do Janowa.
Dobry weekend to był. Wieczorem siedziałam z Klarą na tarasie, obcinałam zeschłe liście poziomek, a mała podlewała na sucho zioła swoją konewką. Bardzo przyjemny był to moment.
Udanego tygodnia.
Udanego tygodnia.
Cóż za troskliwy człowiek, szkoda, że nic z jego "troski" nie wynika. Oprócz niesmaku, oczywiście.
OdpowiedzUsuńJa uwielbiam jak mi ktoś mówi, że mogłabym zarabiać więcej lub jak Ty za to żyjesz?
OdpowiedzUsuńAno dobrze żyję, starcza na wszystko co chcę i świadomie się nie zaharowuję dzięki czemu mam sporo wolnego czasu.
Love.
Ech, no cóż, jak to mówią, na dwie rzeczy nie ma lekarstwa: Na śmierć i na bezczelność. Pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń