Nasza podróż z Sanoka trwała 12 godzin i była o 20 kilometrów
dłuższa niż zwykle, bo Piotr postanowił pokazać mi uroki Beskidu Niskiego i
jechaliśmy przez Duklę. Nic nie widziałam, bo Klara akurat wtedy postanowiła wyryczeć
cały swój ból istnienia, a ja musiałam ją ukoić. Normalnie nie zrobiłabym afery
o te dodatkowe 20 km, ale trasa ta standardowo wynosi ich 630, co z małymi dziećmi,
w upale, po poprawinach wesela (no ja się poprawiłam), z perspektywą powrotu do
pracy następnego dnia urasta do lekkiej tortury. Więc afera była. W sumie nie było
jednak aż tak źle. Nie wiem, czy to dlatego, że dzieci od maleńkości dużo jeżdżą, pokonując ogromne dystanse i jest to kwestia przyzwyczajenia, czy są na
tyle małe, że się nie nudzą, ale są naprawdę w porzo.
Największą atrakcją tej
wycieczki dla mnie było spotkanie prawdziwej tirówki na stacji gdzieś pod
Piotrkowem Trybunalskim. Zatrzymaliśmy się tam, by podgrzać mleko. Wysiadam z
auta i widzę, że wzdłuż ogromnego sznura równolegle ustawionych
ogromnych tirów idzie ona, dostojna i
powolna, w żółtej, obcisłej sukience. Aż mi w uszach zagrał kawałek z Jacky Brown (rzeczywiście
coś miała lacha w twarzy z Pam Grier). I mówię do Piotra: - Patrz prawdziwa
tirówka. Na co on: - No co Ty, tutaj? No rzeczywiście tirówka wśród tirów to
doprawdy szokująca jej lokalizacja. Miała kobita z dwa metry, szerokie biodra i
wielkie cyce. Ogromne. Włosy ciemne
do szyi i czarne szpilki. Jezu, jak ja się ekscytuję takimi rzeczami. Ja stałam w kolejce i pytałam o przewijak, a ona kupowała
prezerwatywy. Była bardzo wyniosła i dumna. Wyszliśmy ze stacji. My poszliśmy karmić dzieci mlekiem, a ona miłością
spragnionego jej kierowcę. Dojechaliśmy o 01.30. Rano wstałam i poszłam do
pracy. Nie spodziewałam się, że nagle się okaże, że jestem ukrytym tytanem
pracy i moim największym marzeniem był do niej powrót. Szczerze mówiąc, po
latach doświadczeń wiedziałam, że ludzie mają dużą tolerancję dla tych
powracających z urlopu, więc aż tak bardzo nie stresowałam tym pierwszym dniem
po. Bardziej martwiłam się kolejnymi. Zwłaszcza, że dzisiaj mieliśmy
zebranie w sprawie budżetu na przyszły rok. A ja podczas wakacji poczułam, że
jestem wypalona zawodowo i że już nic mądrego nie wymyślę. I dziś na zebraniu
okazało się, że wielu z nas czuje podobnie. Że jesteśmy zmęczeni. Że trzeba się
trochę przeorganizować, coś odpuścić i świat się w związku z tym nie skończy.
Dziś był dzień ulgi. Dla mnie. Bardzo stresował mnie ten powrót, tzn. to, czy ja
w ogóle potrafię jeszcze pracować. Nie wiem, czy wyrażam się jasno. Ale okazało
się, że wystarczy rozmowa, analiza swoich działań i zrezygnowanie z tych, które
są dla nas już zbyt uciążliwe, albo zbyt trudne (albo zbyt łatwe, różnie jest). Warto spojrzeć na to, co się robi, przyłożyć do tego matrycę, co się chce robić i
spróbować to do siebie przybliżyć. Wydaje mi się, że tylko oczy boją się pracy, a wokół nas jest
więcej życzliwości, niż nam (mi) się czasem wydaje. Będzie dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz